Moje opowiadanie, oparte na faktach - "Sprawiedliwy człowiek", które jest
dla mnie bardzo ważne, gdyż opowiada o moim dziadku i ojcu, i
sprawiedliwym Rusinie z Cisowej, który uratował im życie. A wszystko to
działo się w bezpośrednim sąsiedztwie Birczy, bowiem Cisowa jest
oddalona od Birczy zaledwie o 6 kilometrów (obecnie terytorialnie należy
do gminy Krasiczyn, ale w tamtym czasie należała chyba do Birczy. Huta
Brzuska zaś - moja rodzinna wieś - należała i należy do gminy Bircza, a
także w tamtym czasie, do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, była
częścią Parafii Bircza i ludzie na msze chodzili do Birczy (obecnie
należy do Parafii Sufczyna.
Będzie to
historia prawdziwa, która wydarzyła się w Polsce – w Cisowej nieopodal Birczy,
w powiecie przemyskim. Przez wiele lat opowiadał ją mój dziadek Franciszek, a
po jego śmierci ojciec Józef. Teraz zaś przyszła kolej na mnie, bo taka jest
moja powinność.
Wrzesień roku 1945 dobiegał końca, ale dni były nadal pogodne i gorące jak w środku upalnego lata; a powietrze tak przejrzyste, że ze szczytu Krukowej Góry, gołym okiem, można było dojrzeć, oddalone o dwadzieścia siedem kilometrów, miasto Przemyśl, a nawet, rzucone nieco bardziej na południowy wschód, mieniące się w promieniach słońca, kopuły Klasztoru Franciszkanów w Kalwarii Pacławskiej.
W jeden z takich
dni, wczesnym popołudniem Franciszek, z dziesięcioletnim synem Józefem, zaprzęgiem
konnym, wracał z targu w Przemyślu, gdzie sprzedał ciele, do rodzinnej Huty
Brzuskiej. Droga była trudna - przecinając wsie, wiła się pomiędzy polami
uprawnymi a lasem i już za Krasiczynem rozpoczynały się wysokie górki – i
niebezpieczna, gdyż w lasach i ukraińskich wsiach działały bandy Ukraińskiej
Powstańczej Armii, które nocami napadały na polskie wsie i osady, paliły domy i
mordowały ludzi. Dlatego Franciszek śpieszył się, aby zmierzch nie zastał go w
drodze...
- No, Siwy! Nie
ociągaj się! Jeszcze trochę wysiłku i niedługo będziemy w domu. A tam na nas
czeka kolacja, a na ciebie obrok w żłobie i odpoczynek – powiedział do konia i
dla dodania mu animuszu przeciął batem powietrze. Ale Siwy, który odznaczał się
tym, że miał prawie ludzki rozum i bez tego wiedział, co ma robić.
Wysoko na
błękitnym niebie, nad skąpaną w promieniach popołudniowego słońca górą
Kopystanką, krążyły dwa jastrzębie i gdzieś daleko w dolinie, od strony Olszan,
które minęli dobre pół godziny wcześniej, ryczało pasące się nad Sanem bydło.
Franciszek
spojrzał na syna, pogłaskał go po głowie, po czym przekazał mu lejce i bat.
- Trzymaj mocno
i gdyby coś się działo – jacyś ludzie wyszli z lasu i próbowali nas zatrzymać,
to na mój znak, strzel Siwego batem po zadzie i rwij do przodu co koń wyskoczy,
aż ci powiem, że możesz zwolnić – powiedział, bo akurat zbliżali się do miejsca
zwanego Mordownią. W ostatnim latach wielu powracających z miasta ludzi zostało
tutaj napadniętych, obrabowanych, a nawet zabitych, dlatego chciał mieć wolne
ręce, aby w każdej chwili mógł sięgnąć po, ukryty w skrytce pod siedzeniem,
pistolet i bronić się.
Chłopak rozumiał
o co chodzi. Mocno chwycił wodze i uśmiechnął się zadowolony. Ojciec
potraktował go jak dorosłego mężczyznę - obdarzył zaufaniem, którego nie mógł
zawieść.
Franciszek był
odważnym człowiekiem, obytym z wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwami, więc nie
bał się, ale zdobyte na wojnie, a szczególnie teraz, gdy w okolicy panoszyły
się podstępne bandy UPA, doświadczenie mówiło mu, że ostrożności nigdy nie jest
za wiele. Musiał być ostrożny, bo w domu, pod opieką, młodszej od niego o
siedem lat żony, Marysi i najstarszego, piętnastoletniego syna, Jakuba,
pozostało jeszcze czworo małych dzieci...
Na szczęście nic
się nie wydarzyło. Spokojnie minęli Mordownię i wyjechali z lasu na Wysokie
Pola, skąd widać już było, rozrzucone po zboczach gór, kryte strzechą pierwsze
zabudowania Cisowej. Teraz mieszkali w niej sami Rusini, bo Polacy – stanowiący
tutaj zdecydowaną mniejszość i rodziny mieszane - porzucili swoje gospodarstwa
i uciekli do Huty Brzuskiej, gdzie działała silna polska samoobrona, do Birczy,
Krasiczyna lub Przemyśla, pod opiekę milicji i wojska. Wiadomo było
powszechnie, że wieś ta współpracuje z bandami UPA, a wielu jej mieszkańców,
dobrowolnie lub pod przymusem, wstąpiło w ich szeregi, ale w dzień – może
dlatego, że leżała blisko Birczy – nadal można było bezpiecznie przez nią
przejeżdżać.
Tym razem jednak
okazało się, że jest inaczej: Około południa do Cisowej wszedł duży oddział
UPA. Banderowcy otoczyli wieś szczelnymi, niewidocznymi z zewnątrz
posterunkami. Wartownicy, bez zatrzymywania i niepotrzebnego hałasu, wpuszczali
wszystkich, którzy chcieli wejść lub wjechać do wsi, ale nikogo z niej nie
wolno im było wypuścić. I Franciszek wpadł w potrzask.
O tym, że tak
się stało zorientował się dopiero, gdy zbliżył się do pierwszej zagrody i kątem
oka spostrzegł, że z mroku otwartych na oścież wrót stodoły bacznie mu się
przygląda dwóch striłciów i lufa, ustawionego na trójnogu, niemieckiego karabiny
maszynowego. Błyskawicznie ocenił sytuację – było już za późno na odwrót - więc
nie widząc innego wyjścia, jakby nic nie zauważył i nie zrobiło to na nim
żadnego wrażenia, zdecydowanie ruszył w głąb wsi. Miał nadzieję, że uda mu się
dotrzeć do gospodarstwa swojego znajomego, Mikołaja, z którym przeszło
dwadzieścia lat temu służył w Przemyślu w wojsku. Liczył na to, że Mikołaj
nadal jest tym samym człowiekiem, co dawniej i nie odmówi mu pomocy.
W głębi wsi
banderowcy byli wszędzie. Siedzieli przed domami, śpiewali piosenki, gościli
się i zabawiali z odświętnie wystrojonymi na tę okazję mołodyciami. Najwięcej
jednak zgromadziło się ich na placu przy budynku szkoły, gdzie stacjonowało
dowództwo. Paliło się tam kilkanaście ognisk, a broń stała ustawiona w kozły.
Widać było, że ufają w swoją siłę i czują się pewnie. Gotując strawę, szykowali
się do wieczornej zabawy z muzyką i tańcami, w czasie której będzie można do
woli poswawolić z kobietami.
Franciszek
spojrzał na syna, przygarnął go ręką do siebie i pogłaskał po bujnej, płowej
czuprynie.
- Spokojnie,
Józiu! Nie bój się! Wydostaniemy się stąd i wszystko będzie dobrze –
powiedział, myśląc, że dziesięć lat życia, to stanowczo za wcześnie na
umieranie.
Nogi mu zmiękły
w kolanach, ale zapanował nad tym i nie dał po sobie poznać, że strach ścina mu
krew w żyłach. Bez pośpiechu, jakby był jednym z tutejszych chłopów i wracał do
własnej chałupy, minął szkołę. Za kapliczką skręcił na drogę prowadzącą do
przysiółka Zagony i po ujechaniu jeszcze około pół kilometra, nie niepokojony
przez nikogo, zajechał w otwartą na oścież bramę Mikołaja.
Mikołaj patrzył
przez okno, rozpoznał starego znajomego i chociaż nie wiedzieli się już kilka
lat, nie ucieszył się z jego wizyty, ale wyszedł mu na spotkanie.
- Co tutaj
robisz? – zapytał.
- Wracam z
chłopcem z Przemyśla. Z jarmarku... Poradź coś! Pomóż, bo widzisz, co się
dzieje...
- Widzę. Źle się
stało, że akurat dzisiaj się tutaj znalazłeś. – Mikołaj z zafrasowaniem
podrapał się po głowie. – Zostaniesz u mnie na noc – zdecydował. - Nie widzę
innego wyjścia. Inaczej zgubisz siebie i dziecko. Do rana ze wsi nikogo nie
wypuszczą...
- Dobrze –
zgodził się Franciszek. – Dziękuję ci, że robisz to dla mnie. A tobie to nie
zaszkodzi?
- O to się nie
martw. Znam tutaj wszystkich i jakby coś, to jakoś dam sobie radę.
- W porządku.
Nie zapomnę ci tego.
Mikołaj pomógł
Franciszkowi wyprzęgnąć konia od wozu. Razem zaprowadzili go do stajni, a
później wprowadził nieproszonych gości do domu i kazał żonie przygotować
kolację. W sytuacji jakiej się znalazł nie mógł być zadowolony z odwiedzin
swojego starego kumpla – rzucało to na niego niebezpieczne podejrzenie, że jest
przyjacielem Polaków – ale nie potrafił odmówić mu pomocy. Byłoby to
równoznaczne ze skazaniem go na śmierć.
Tymczasem we wsi
zagrała muzyka i rozległy się chóralne śpiewy przy ogniskach. Wydawało się, że
wszystkich ogarnął jakiś szał radości i ogólne rozpasanie. Banderowcy,
korzystając z pozwolenia starszyzny, tęgo pili, śpiewali i tańczyli z
wystrojonymi odświętnie na tę okazję pannami i młodymi mężatkami. A co bardziej
niecierpliwi, krewcy i nie znoszący sprzeciwu, już teraz, nie czekając na noc,
ciągnęli swoje partnerki do stodół i ogrodów...
Franciszek miał
nadzieję, że nikt go nie rozpoznał, a jeżeli nawet, to nie będzie o nim pamiętał
w tym ogólnym rozgardiaszu, wiec spokojnie doczeka świtu u Mikołaja. A gdy
banderowcy odejdą do lasu, bezpiecznie powróci z synem do domu. Jednakże, gdy
się ściemniło, ktoś załomotał do drzwi. Gdy Mikołaj otworzył okazało się, że na
podwórku stoi kilku, groźnie wyglądających, uzbrojonych i pijanych mężczyzn.
- Dawaj Lacha! –
rozkazał ten, który trzymał w ręku siekierę i nie czekając na odpowiedź
próbował wedrzeć się do środka chałupy, ale Mikołaj odważnie zastąpił mu drogę.
- To żaden Lach,
tylko mój gość. Dlatego nikogo dzisiaj stąd nie zabierzecie.
- Dawaj! bo jak
nie, to razem z nim zadyndasz na starej gruszy.
Jednak Mikołaj
nie uląkł się i nie ustąpił, ale dwaj banderowcy zaszli go z boków, chwycili za
ręce, próbując wyciągnąć na zewnątrz. Powstało zamieszanie i harmider, bo żona
Mikołaja zaczęła krzyczeć ze strachu.
Miasto Bukowsko, spalone przez UPA w marcu, kwietniu i listopadzie 1946, zdjęcie z 1946
„Boże, dopomóż!”
– pomyślał Franciszek. Włożył rękę do kieszeni bluzy, dotknął palcami paciorków
różańca, który zawsze nosił przy sobie i uważał, że zawdzięcza mu szczęśliwy
powrót z wojny i niemieckiej niewoli. A teraz, wyglądało na to, że tylko cud
może wyprowadzić go z tej matni, tym bardziej, że popełnił błąd, pozostawiając
pistolet w skrytce pod siedzeniem wozu. I cud taki się wydarzył. W tym czasie,
na drodze pojawił się jakiś znaczniejszy banderowiec z dowództwa sotni.
Zwabiony hałasem, wszedł na podwórko Mikołaja.
- Co się tutaj
dzieje? – zapytał ostrym głosem.
Na jego widok
banderowcy puścili Mikołaja.
- Ten
skurwysyński had ukrywa Lachów i nie chce nam ich wydać – powiedział mężczyzna
z siekierą. – A my mamy ochotę dzisiaj z nimi sobie trochę pohulaty.
Mikołaj nabrał
otuchy, bowiem przybyły okazał się jego dalekim krewnym po stronie matki, z
którym zawsze łączyły go dobre relacje.
- To mój gość! –
powiedział jeszcze raz. – Nie pozwolę mu zrobić krzywdy. Żeby go zabrać,
musicie zabić najpierw mnie.
- Uspokój się,
Mikoła! Nikt nie ma zamiaru cię zabijać – rzekł tamten. - A wy – przeniósł
wzrok na podpitych banderowców – wynoście się stąd! Natychmiast! Mikołaj to
dobry Ukrainiec. Każdego, kto - bez mojego wyraźnego rozkazu - śmie tknąć go
palcem, własnoręcznie obedrę ze skóry!
Gdy tamci
odeszli, powiedział do Mikołaja:
- Masz
szczęście, że się tutaj znalazłem. Inaczej już by było po tobie. Chcesz bronić
Lacha – twoja sprawa. Mam u ciebie stary dług, dlatego ci pomogłem. Gdyby nie
to, to wiesz, co by się działo... Teraz jesteśmy kwita. Ale uważaj, bo jak się
jeszcze bardziej popiją i przyjdą tutaj w większej liczbie, to nawet ja nie
będę mógł nic poradzić... Zginiecie wszyscy, a chałupa pójdzie z dymem.
Dlatego, dobrze wam radzę: Zamknijcie wrota od podwórka i drzwi domu. Pogaście
światła i siedźcie cicho jak myszy pod miotłą, żeby nikogo nie prowokować.
Mikołaj
zastosował się do rad swojego znajomego. Zamknął bramę i drzwi. Pogasił światła
i razem z Franciszkiem, kurząc cygary, siedzieli po ciemku w pokoju, w
milczeniu, bo rozmowa jakoś im się nie kleiła. Mały Józef natomiast ukrył się
pod stołem. Chwilę się zdrzemnął, ale spał niespokojnie, z duszą na ramieniu.
Jednak nie wiadomo, czy – gdyby nie szczęśliwy los, który tej nocy po raz drugi
się do nich uśmiechnął – udałoby im się doczekać rana, bo na wsi robiło się
coraz głośniej i w każdej chwili rozpasana, pijana tłuszcza mogła przyjść,
wyważyć bramę i drzwi, i upomnieć się o Lacha i jego pomiot...
Zbieg
okoliczności sprawił, że niedługo po północy, od strony Birczy, do Cisowej
zbliżył się duży oddział wojska. Zaskoczeni banderowcy ostrzelali go z
karabinów maszynowych i bojąc się bezpośredniej konfrontacji z wojskiem i
okrążenia, w popłochu uciekli do lasu, a ich wygrzane miejsca przy dogasających
ogniskach na placu przed szkołą zajęli żołnierze.
Franciszek, gdy
zorientował się w sytuacji, podziękował Mikołajowi za uratowanie mu życia i
gościnę. Po czym – nie czekając na słońce – zaprzągł Siwego do wozu i wyjechał
na ulicę. Chciał jak najszybciej powrócić do domu, bo wiedział, że Marysia
usycha z niepokoju, spodziewając się najgorszego. Żołnierze zatrzymali go na
placu przed szkołą i skierowali do dowódcy.
- A ty, co tutaj
robiłeś między tymi banderowcami? – zapytał oficer i nie czekając na odpowiedź,
zanim Franciszek zdążył się zameldować i wyjaśnić sytuację, w jakiej się
znalazł, dwa razy uderzył go ręką w twarz. Był zdenerwowany, bo w wyniku
ostrzału wycofującego się nieprzyjaciela stracił dwóch ludzi. Jednak, gdy
Franciszek wylegitymował się, wytłumaczył mu kim jest i w jakie popadł
tarapaty, przydzielił mu ochronę złożoną z dziesięciu żołnierzy. W ich asyście,
równo ze słońcem, Franciszek z synem, szczęśliwie – drogą przez Panieński Szcząb
– dotarł do Krukowej Góry – granicy Huty Brzuskiej, gdzie nad bezpieczeństwem
żyjących tam ludzi dniem i nocą czuwała, dowodzona przez sołtysa, mocna polska
samoobrona.
- Mówię wam i
przestrzegam, żebyście zawsze o tym pamiętali: Nie ma nic gorszego na świecie
niż fałszywy, zarażony nienawiścią, żądny krwi człowiek. Nigdy nie można mu
zaufać i trzeba się go strzec jak ognia. A takimi niebezpiecznymi, zaślepionymi
ludźmi, w tamtym czasie byli banderowcy – tymi słowami dziadek zawsze
przystępował do zakończenia swojej opowieści. – A my, w Hucie Brzuskiej,
popełniliśmy ten błąd. Daliśmy się oszukać, podejść jak dzieci. I wszyscy
zapłaciliśmy za to wysoką cenę.
Niedługo później, w jesieni, banderowcy – aby uśpić naszą uwagę i osłabić obronę wsi - przysłali do Huty Brzuskiej emisariuszy, którzy oświadczyli, że nic do nas nie mają, chcą żyć z nami w pokoju i zgodzie; i przyrzekli, że nie będą już więcej na nas napadać. Sołtys zwołał zebranie i ogłosił to publicznie. A tydzień później, na Andrzeja - gdy w wielu domach odbywały się imieninowe przyjęcia, bo ludzie uwierzyli w ich obietnice, przestali się pilnować, cieszyli się i bawili, bo uważali, że najgorsze czasy mają już poza sobą – zaskoczyli na nas nocą przeważającymi siłami. Wartownicy nie zdołali ich odeprzeć, więc ze wszystkich stron wdarli się do wsi, ograbili ją i spalili, zabijając tych, którzy nie zdążyli się ukryć. Rano, gdy dogasły pożary, aby ocalić głowy, musieliśmy uciekać. Ja wywiozłem rodzinę do Przemyśla, ale straciłem dwóch synów, chociaż nie zginęli bezpośrednio od siekiery, czy kuli banderowca... Najmłodszy, jeden z bliźniaków, jeszcze niemowlę w pieluszkach, nie przetrzymał trudów tej nocy. Najstarszy natomiast, Jakub, pomagał młodszym jak mógł, a później, razem ze mną, bo był już prawie mężczyzną, przez pół dnia, biegł obok wozu. Ale, gdy przeprawiliśmy się przez San i szczęśliwie dotarliśmy do Nienadowej, dostał raptownego zapalenia płuc i nie było dla niego ratunku.
Jednak dzisiaj –
pozostawiając historii osąd tamtych ciężkich czasów- mogę uczciwie powiedzieć,
że spotkałem na swojej drodze sprawiedliwego, odważnego Ukraińca – Rusina, jak
się ich wtedy nazywało, który tamtej nocy w Cisowej mnie i mojemu synowi
uratował życie. Nie wiem, co się z nim później stało. Nigdy więcej go nie widziałem.
Może zginął, a może udało mu się przetrwać. Może został wywieziony na Ziemie
Odzyskane i żyje tam jeszcze ze swoją rodziną. Mogę jednak zaświadczyć, że w
tym morzu nienawiści i zła, które przywlekli na nasza ziemię banderowcy, trafił
się uczciwy człowiek – jednego z tych, których w biblijnych czasach zabrakło w
Sodomie i Gomorze.
Wiesław Hop – pisarz i publicysta (Warszawski Oddział Związku Literatów Polskich)
Urodził się w roku 1963 w Birczy, w powiecie przemyskim, gdzie mieszka. Jest żonaty i ma troje dzieci. Uczył się w Liceum Ogólnokształcącym w Dynowie i na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Rzeszowskiego. Był nauczycielem, a w latach 1989 – 2010 policjantem. Przez ostatnie trzynaście lat służby pełnił funkcję Komendanta Komisariatu Policji w Birczy.
Od trzydziestu lat pisze opowiadania, które były publikowane w wielu czasopismach i wyróżniane w konkursach literackich, a od 2010 r. także powieści. Jego powieści wzbudzają emocje i zainteresowanie czytelników, a także są dobrze oceniane przez znawców literatury. Ponadto jest jednym z redaktorów kwartalnika „Łowiec Galicyjski” oraz publikuje w innych czasopismach, w tym w miesięczniku „Brać Łowiecka”.
Prowadzi także własnego bloga
http://opowiadania-wspolczesne.blogspot.com
oraz stronę na Facebooku
https://www.facebook.com/wieslawhopZLPO.Warszawa/.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.