Publikuję długi tekst prof. Szawłowskiego, który ma już kilkanaście lat ale nadal jest aktualny. To w odniesieniu do pytania z WOS na maturze.
Ryszard Szawłowski (Warszawa)
Akcja (operacja) „Wisła”, która została już dość szeroko omówiona w poprzednio wygłoszonych referatach*, posiada oczywiście również swój aspekt prawny. W niniejszym referacie chciałbym zająć się problemem owej akcji zarówno w świetle prawa międzynarodowego jak i wewnętrznego prawa polskiego.
I.
Ze względu na przeznaczenie tego opracowania chciałbym najpierw, choć krótko, naszkicować szersze tło historyczne w zakresie stosunków międzynarodowych w dziedzinie przeważnie przymusowych wysiedleń czy przesiedleń wielkich mas ludności z jednego kraju do innego (czy innych), dokonując „przymiarki” takich operacji do obowiązujących w danych momentach norm prawa międzynarodowego.
Rozpocznę od casusu Hiszpanii z przed paru wieków. W początkach drugiego milenium w tamtym kraju w ramach tzw. konwiwencji (symbiozy), koegzystowały obok siebie chrześcijaństwo, mahometanizm i judaizm. Później sprawy przybrały inny obrót. Edyktem królewskim z 1492 r. nieochrzczeni Żydzi zostali wypędzeni
z kraju. Natomiast w roku 1609 wypędzeni zostali wszyscy Maurowie.
Sprawa ta z punktu widzenia prawa międzynarodowego była wówczas całkowicie obojętna. Bowiem prawo to znajdowało się wówczas dopiero w powijakach, a jego zainteresowania ograniczały się głównie do spraw wojny i pokoju, prawa morza itp.
Ale przejdźmy do XX w. i przypatrzmy się pewnym rozwiązaniom międzynarodowym, które wystąpiły po zakończeniu I wojny światowej. Rozpocznijmy od Traktatu wersalskiego z czerwca 1919 r., zawartego między tzw. głównymi mocarstwami sprzymierzonymi i stowarzyszonymi (w tym Polską) z jednej strony, a pokonanymi Niemcami z drugiej. Chodzi tu o art. 91 tego traktatu, rozwinięty w podpisanym tegoż 28 VI 1919 r. osobnym traktacie między głównymi mocarstwami sprzymierzonymi a Polską w jego art. 3 do 5.
Konsekwencją tych zapisów było w szczególności, iż byli obywatele niemieccy na terenach przyznanych Polsce, automatycznie uznani za obywateli państwa polskiego, mieli możność wyboru (opcji) przynależności niemieckiej. Taka jednak opcja pociągała za sobą obowiązek przeniesienia się w ciągu następnych 12 miesięcy poza Polskę, praktycznie do Niemiec w ich nowych, okrojonych zwłaszcza na wschodzie granicach. Wielu Niemców we wczesnych latach dwudziestych z tego skorzystało i – nie ponosząc strat majątkowych, co było zagwarantowane traktatowo – opuściło Polskę. Inni z opcji nie skorzystali, żyli nadal jako obywatele polscy narodowości niemieckiej w Polsce, mieli swoich posłów i senatorów, własne rozbudowane szkolnictwo, w tym szkoły średnie, Teatr niemiecki i niemieckie konserwatorium muzyczne w Bydgoszczy, własną prasę, etc.
Rozwiązaniem bardziej radykalnym, ale wyraźnie wprost wymuszonym zaistniałą sytuacją, było rozwiązanie w postaci przymusowej wymiany ludności pomiędzy Grecją a Turcją, postanowionej w konwencji zawartej w Lozannie 30 stycznia 1923 r.[1] Ważnym dla naszych rozważań jest fakt, iż już wówczas takie przymusowe rozwiązanie znalazło się w prawie międzynarodowym XX w. Przy czym czynnikiem wspierającym tego rodzaju załatwienie sprawy, czynnikiem natury wprost moralnej, był fakt iż innego trwałego rozwiązania nie było, zaś głównym jego architektem był wielki humanista, laureat pokojowej nagrody Nobla z 1922 r., Norweg Fridtjof Nansen (1861-1930).
Przechodzimy do okresu II wojny światowej. Przypomnijmy, że jesienią 1939 i w 1940 r., nazistowski Berlin i komunistyczna Moskwa w ramach stworzonej wówczas sztucznej przyjaźni zawarły porozumienia, dotyczące przesiedlenia do Rzeszy Niemców z terenów sowieckiej okupacji Polski, z Besarabii i Bukowiny oraz Litwy. Berlin (przy akceptującej postawie Moskwy) zawarł również porozumienia dotyczące przesiedlenia Niemców z rządami jeszcze w 1939 r. niepodległych krajów bałtyckich – Estonii i Łotwy. Owe rzekomo dobrowolne przesiedlenia trafnie określono w powojennej literaturze niemieckiej jako diktierte Option – opcją narzuconą[2].
Bezpośrednio potem – ze względu na chronologię jak i na podobieństwo, jeśli chodzi o totalitarny charakter zawierających je partnerów oraz specyficzne „okoliczności towarzyszące” – trzeba wspomnieć trzy umowy, zawarte we wrześniu 1944 r. pomiędzy „Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego” (PKWN) w Lublinie, a ściśle kierowanymi z Moskwy rządami trzech ówczesnych republik sowieckich: Republik Ukraińskiej i Białoruskiej (9 IX 1944) oraz Litewskiej (22 IX 1944). Tu interesuje nas wyłącznie układ zawarty między lubelskim PKWN a sowieckim Kijowem, zatytułowany „Umowa o wzajemnej ewakuacji obywateli”[3]. Wrócimy do niej jeszcze krótko dalej.
Przechodzimy obecnie do „sprawozdania” z trójstronnej konferencji prezydenta USA, premiera Zjednoczonego Królestwa (tj. W. Brytanii i północnej Irlandii) oraz Stalina, odbytej w dniach od 17 lipca do 2 sierpnia 1945 r. w Berlinie (końcowe dni
w Poczdamie). Ten dokument, określany też jako uchwała czy umowa poczdamska
z 2 VIII 1945, zawiera m.in. rozdział XIII, zatytułowany „Uporządkowanie przesiedlenia ludności niemieckiej”. Zacytujmy tu pierwsze trzy zdania owego rozdziału:
Konferencja osiągnęła następujące porozumienie w sprawie usunięcia Niemców
z Polski, Czechosłowacji i Węgier. – Trzy Rządy, rozważywszy wszystkie aspekty sprawy, uznają, iż należy przedsięwziąć przesiedlenie do Niemiec ludności niemieckiej lub jej elementów pozostałych w Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech. Uzgodniły one, iż wszelkie przesiedlenia powinny odbywać się w sposób uporządkowany i humanitarny.
Tutaj więc, w przeciwieństwie do postanowień poprzednio cytowanych traktatów, po raz pierwszy zwycięskie mocarstwa jednostronnie zadecydowały o przymusowym wysiedleniu Niemców z trzech krajów, z których interesuje nas tu szczególnie Polska. Niejako pobocznie zauważmy, że wysiedlenie z Polski pozostałych Niemców, gdyż wielkie ich masy już wcześniej uciekły – nie bez powodu! – przed nadciągającymi Sowietami w pierwszych miesiącach 1945 r., odbyło się później bezpośrednio w oparciu
o zacytowane powyżej postanowienia poczdamskie. Dzięki temu nie mamy dotąd tych kłopotów, które przeżywają obecnie Czechy, gdzie prezydent ówczesnej Czechosłowacji wydał wcześniej w sprawie wysiedleń własne dekrety (tzw. dekrety Benesza)[4].
W przypadku uchwał poczdamskich chodziło, w gruncie rzeczy, również o międzynarodowy (choć wielce nietypowy i mało formalny) układ – uzgodnioną wspólną decyzję, podpisaną przez szefów rządów trzech wielkich mocarstw. Brakowało jednak zgody, choćby w tym przypadku uzyskanej drogą dyktatu, rządu Niemiec na przyjęcie i rozmieszczenie wysiedlanych milionów ludzi w nowych granicach, ponieważ rząd taki w tym czasie w ogóle nie istniał. Wydaje się, że jest tu do przyjęcia następująca optyka: wobec unikalnej sytuacji międzynarodowej, wynikającej z ostatecznego powalenia zbrodniczego mocarstwa, które wszczęło II wojnę światową i przez ponad pięć i pół lat dopuszczało się przeraźliwego ludobójstwa i innych przestępstw na terenach krajów przez siebie okupowanych – musiał wprost zaistnieć kolektywny dyktat wobec przeciwnika, poddającego się konsekwencjom bezwarunkowej kapitulacji[5].
Podsumowując powyższe trzeba stwierdzić, iż transfery ludności, w tym przymusowe, jednostronnie narzucone przesiedlenia na wielką skalę, występowały do połowy XX w. już niejednokrotnie. Pomijając cytowany casus hiszpański, jako odnoszący się do zupełnie innej epoki, zwracamy raz jeszcze uwagę na okres ćwierćwiecza 1919-1945. Rozwiązania takie były oczywiście stosowane rzadko, w sytuacjach zmian granic państwowych wynikających z I lub II wojny światowej oraz w sytuacji wręcz unikalnej, jaką była bezwzględna kapitulacja Niemiec w 1945 r., po dokonanych przez nie kolejnych aktach agresji i wielomilionowym ludobójstwie i innych zbrodniach dokonanych na ludności krajów przez nie okupowanych. W każdym razie po II wojnie światowej dokonały się – w drodze przymusu prawnego i faktycznego – olbrzymie przemieszczenia ludnościowe, oceniane na kilkadziesiąt milionów osób.
Specyficzny charakter, przede wszystkim ze względu na totalitarny ustrój państw-stron odnośnych umów, miały wspomniane traktaty zawarte między III Rzeszą a ZSRR w latach 1939/1940 oraz umowy między rządami komunistycznymi trzech sowieckich republik z narzuconym Polsce przez Sowietów PKWN, podpisane w drugiej połowie 1944 r.
Jeśli chodzi konkretnie o umowę Lublin – Kijów z 9 IX 1944 r., trzeba otwarcie powiedzieć, iż zaistniała tu wyraźna różnica w sytuacji ludności polskiej i ukraińskiej. Polacy w Małopolsce wschodniej i na Wołyniu, z których ukraińscy ludobójcy wymordowali w latach 1943-1944 ponad sto tysięcy (i mordowali ich jeszcze – aż do połowy 1945 r. – bezpośrednio przed ich ekspatriacją do Polski w jej nowych granicach) – nie mogli w tych warunkach nawet marzyć o pozostaniu na ziemiach, na których ich przodkowie zamieszkiwali przez stulecia[6].
Natomiast ludność ukraińska była pod tym względem w znacznie lepszej sytuacji. Ukraińcy wiedzieli, że cokolwiek nieprzyjemnego mogło ich spotkać w Polsce, w żadnym razie nie będzie realizowanym na nich ludobójstwem. A więc około 140-150 tys. tych ludzi pozostało w Polsce; a nawet w wielu przypadkach Ukraińcy raz przesiedleni do ZSRR – nielegalnie do Polski wracali. Tu zaś – jedni z przekonania, inni pod przymusem ze strony OUN-UPA – masowo popierali zbrodniczą działalność ukraińskiego podziemia na terenach dzisiejszego województwa podkarpackiego oraz województwa lubelskiego.
W latach bezpośrednio po II wojnie światowej w prawie międzynarodowym nie było ogólniejszych regulacji dotyczących problematyki przesiedleń, mogących tangować taką operację jak akcja „Wisła” z 1947 r. Odnosi się to w szczególności do IV Konwencji haskiej z 1907 r. i dołączonego do niej Regulaminu dotyczącego praw i zwyczajów wojny lądowej oraz do IV Konwencji genewskiej o ochronie osób cywilnych podczas wojny z 1949 r. Pierwsza dotyczy wyłącznie wojny między państwami, podczas gdy akcja „Wisła” była typową operacja wewnętrzną (dokonana w ramach jednego państwa na Ukraińcach będących obywatelami polskimi). Druga konwencja – w ogóle nie istniała jeszcze w 1947 r., a ratyfikowana została przez Polskę dopiero w r. 1955.
Tymczasem już na wiosnę 1989 r. (kiedy zaczęło być możliwe poruszać te tematy w oficjalnym obiegu) miał miejsce pewien kompromitujący wyskok ze strony polskiej(!) w artykule M. Kozłowskiego[7]. Ten ostatni „pouczył” iż akcja „Wisła” była „drastycznym złamaniem przez Wojsko Polskie wszelkich konwencji i zasad dotyczących prowadzenia wojny” (sic!), powołując się właśnie na wymienione wyżej konwencje z lat 1907 i 1949. Dodajmy, że „Tygodnik Powszechny” dopiero po prawie dziesięciu miesiącach, w marcu 1990 r., umieścił krótki artykuł Krzysztofa Skubiszewskiego[8] (ówczesnego ministra Spraw Zagranicznych), w którym odrzucił on dezinformacje Kozłowskiego.
W tymże artykule, jakby chcąc nieco „ratować twarz” Kozłowskiemu, Skubiszewski próbował jednak szukać innych odniesień prawno-międzynarodowych. Następuje nawiązanie do zawartych w statucie byłego Stałego Trybunału Sprawiedliwości Międzynarodowej Ligi Narodów oraz aktualnego Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości ONZ, ogólnikowo wzmiankowanych na trzecim miejscu w „katalogu” źródeł prawa międzynarodowego stosowanych przez Trybunał, „ogólnych zasad prawa stosowanego przez narody cywilizowane”; dalej powołanie na ogólnikowy zapis Karty Narodów Zjednoczonych (art. 1, p. 3) o „popieraniu i zachęcaniu” do poszanowania praw człowieka i podstawowych wolności dla wszystkich…”. W wywołanej przez ignorancję prawno-międzynarodową Kozłowskiego dyskusji i słusznym odrzuceniu jego twierdzeń, owe pewne próby Skubiszewskiego jakby rzucenia mu jakiegoś „koła ratunkowego” – w odniesieniu do sytuacji z wiosny 1947 r. – są naszym zdaniem naciągane, a moralnie wręcz nieuprawnione.
Nawiązuje też Skubiszewski do wzmiankowanego już wyżej traktatu między głównymi mocarstwami a Polską z 28 VI 1919 r. o ochronie mniejszości. Wspomina o zawieszeniu przez stronę polską w 1934 r. międzynarodowej kontroli praw mniejszości w Polsce do czasu upowszechnienia takiej kontroli[9]. Dalej podkreśla, iż:
…niezależnie od likwidacji Ligi Narodów merytoryczne postanowienia traktatu mniejszościowego nie mogły mieć od r. 1945 tej samej skuteczności co przed wojną. Po 1 września 1939 r. niektóre mniejszości narodowe w Polsce, zwłaszcza mniejszość niemiecka i mniejszość ukraińska, poważnie naruszyły swój podstawowy obowiązek wobec państwa polskiego, mianowicie obowiązek lojalności. Czynna wrogość wobec państwa polskiego i narodu polskiego w latach śmiertelnego zagrożenia i niszczenia naszej egzystencji nie mogła pozostać bez wpływu na los postanowień traktatowych
o mniejszościach i na kształt polskiego prawa konstytucyjnego[10].
Jednak naszym zdaniem, jakiekolwiek w ogóle nawiązywanie do traktatu z 28 VI 1919 r. w kontekście akcji „Wisła” z 1947 r. było nieuprawnione. Autor nie uwzględnił sporządzonej w roku 1950 przez międzynarodowych specjalistów w tym zakresie, obszernej ekspertyzy prawnej, opublikowanej przez Sekretariat ONZ, która konkludowała, iż „…między 1939 a 1947 okoliczności jako całość zmieniły się do tego stopnia, że mówiąc ogólnie, trzeba uznać, iż system [z 1919 r.] przestał istnieć”[11]
– a więc postanowienia z 1919 r. nie tylko „nie mogły mieć od r. 1945 tej samej skuteczności co przed wojną” (Skubiszewski). Zagrała tu bowiem klauzula rebus sic stantibus.
Warto też zaznaczyć, że nawet Powszechna Deklaracja Praw Człowieka z 10 XII 1948 r., w swojej części C („Rezolucja dotycząca losów mniejszości”), stwierdziła m.in., iż Zgromadzenie Ogólne ONZ „uważając, że trudno jest przyjąć jednolite rozwiązanie tego powikłanego i delikatnego zagadnienia, które posiada specyficzne aspekty w każdym państwie, w którym ono powstaje, (…) postanawia nie poświęcać w tekście Deklaracji specjalnego postanowienia zagadnieniom mniejszości. (…)”.
Normami prawno-międzynarodowymi w odniesieniu do akcji „Wisła” oraz oceny działań UPA zajął się krótko nie żyjący już Marian Fleming[12], który słusznie stwierdził, iż „skoro traktatowe prawo międzynarodowe nie miało – i [ważny dodatek] nie miałoby także dzisiaj – zastosowania do sytuacji w południowo-wschodniej Polsce w latach 1944-1947, to obowiązywało tam polskie prawo wewnętrzne…” (tego prawa jednak dalej w ogóle nie omawia – zajmujemy się nim w cz. II naszego referatu).
Dalej M. Fleming dał trafną ocenę prawno-międzynarodową charakteru UPA:
UPA nie przestrzegała praw człowieka i zwyczajów wojennych, bowiem:
a) jej oddziały występowały w czasie walk i bezpośrednio przed nią w mundurach Wojska Polskiego, swego przeciwnika, co stanowi podstęp zabroniony przez prawo międzynarodowe,
b) UPA zabijała ujętych żołnierzy Wojska Polskiego, co było praktyką powszechną, świadczyło to o istnieniu stosownych wytycznych ze strony wyższych przełożonych, a w każdym razie o przyzwoleniu na taką praktykę przez polityczne kierownictwo,
c) UPA zabijała cywilne osoby narodowości polskiej, a także niekiedy osoby narodowości ukraińskiej, odmawiające współpracy z ukraińskimi nacjonalistycznymi organizacjami, stosowała więc terror polityczny,
d) niszczyła mienie cywilne w sytuacjach niezwiązanych z prowadzeniem działań zbrojnych, w tym paliła wsie opuszczone przez przesiedloną lub dobrowolnie wyjeżdżającą ludność cywilną.
Te poważne naruszenia międzynarodowego prawa wojennego nie pozwalają na uznanie UPA za organizację wojskową odpowiadającą wymogom współczesnego prawa międzynarodowego, a jej członków za bojowników w rozumieniu tego prawa[13]. (…) – Naruszenia, o których mowa, zostały w międzynarodowym prawie karnym uznane za zbrodnie wojenne”.
Stawiając tu kropkę nad „i” dodajmy, że taka kwalifikacja prawna upoważnia do nazywania formacji UPA – bandami.
Podsumowując ten podrozdział: akcja „Wisła” od strony prawa międzynarodowego nie mogła budzić żadnych wątpliwości.
II.
Przechodzimy obecnie do prawa polskiego obowiązującego w pierwszych latach po II wojnie światowej, a więc w ciągu dwurocznego okresu prowadzącego do akcji „Wisła” oraz w trakcie jej realizacji w 1947 r. Podkreślmy raz jeszcze, iż w przeciwieństwie do naszkicowanych poprzednio casusów międzynarodowych, w tym wypadku chodziło o przymusową akcje przesiedleńczą przeprowadzoną wyłącznie w ramach jednego kraju na drobnej – poniżej jednego procenta – części własnych obywateli i to w sytuacji ekstremalnej (o czym będzie jeszcze mowa). Miało tu wówczas zastosowanie wyłącznie narodowe prawo polskie, obowiązujące w tamtej epoce.
Tragiczna sytuacja w południowo-wschodniej Polsce w jej wielce na wschodzie okrojonych granicach, w okresie około dziesięciu miesięcy do zakończenia II wojny światowej (tj. od lata 1944 do maja 1945) oraz przez dwa lata po jej zakończeniu, do wiosny 1947 r., jest dostatecznie znana. Dla celów obecnego referatu chciałbym jednak uwypuklić niektóre ówczesne fakty.
Przypomnijmy, że przeprowadzana od jesieni 1944 r. „ewakuacja” – liczącej około pół miliona mniejszości ukraińskiej, w ramach wspomnianej już umowy z sowiecką republiką ukraińską z września 1944 r., nie dała zadowalających wyników.
Powtórzmy: ludność polska z odebranych nam terenów Małopolski wschodniej i Wołynia, po doznanym potwornym ukraińskim genocidium atrox[14] oraz poprzednim terrorem i ludobójczymi deportacjami sowieckimi z lat 1939-1941, dobrowolnie, choć z wielkim żalem, poddawała się ekspatriacji. Inaczej było z mniejszością ukraińską w Polsce w jej nowych granicach. Ta ostatnia w dużej swej części nie chciała opuścić terenów Polski, mając w perspektywie, m.in. pracę w komunistycznych kołchozach czy sowchozach oraz inne znane zagrożenia. Wielu Ukraińców poddawało się też terrorowi UPA, która wręcz groziła śmiercią swym rodakom chętnym do przeniesienia się na wschód – i groźby swoje spełniała.
Choć wzajemna tzw. ewakuacja ludności w myśl umowy Lublin – Kijów z 9 IX 1944 r. miała być „dobrowolna”, takie porozumienie między komunistycznymi rządami implicite zawierało przymus. A więc komunistyczna strona polska, w sytuacji gdy część Ukraińców zaczęła odmawiać przesiedlenia, zaczęła stosować faktyczny, nie zawsze skuteczny przymus. W dodatku wielu Ukraińców już repatriowanych nielegalnie powracało. W rezultacie pozostało w Polsce 140-150 tys. Ukraińców.
W oparciu właśnie o ową pozostałą w Polsce, mniejszość ukraińską, z przekonania, a częściowo pod terrorem OUN-UPA, dostarczającą upowskim bandom nieustającej pomocy żywnościowej, medycznej, odzieżowej, wywiadowczej i łącznikowej oraz kadr ludzkich, nacjonalistyczna ukraińska rewolta w części powiatów województwa lubelskiego, ówczesnego województwa rzeszowskiego, a nawet sięgająca do paru powiatów ówczesnego województwa krakowskiego – miała możność trwać latami.
OUN-UPA nie skrywały zbytnio powodu, dla którego prowadziły swoją krwawą i fanatyczną antypolską działalność zbrojną na terenie tego co określali jako „Zakerzonię”. Tak np. w odezwie „Prowodu” (kierownictwa) OUN z sierpnia 1945 r. czytamy, że ziemia ta tylko „chwilowo” przynależy państwu polskiemu, po czym następuje przechwałka, iż „tej ziemi my nie opuścimy”[15]. Natomiast w dokumencie z 11 września 1945 r. występuje taktyczna chytrość: „nie stawiać sprawy w ten sposób
[z wszystko mówiącym, zawartym w nawiasie, „na zewnątrz”], że my bronimy tutaj terytorium Ukrainy. Nie! to kwestia przyszłości – my bronimy swojego życia. Tak więc wysuńmy na czoło naród, a sami kierujmy, reżyserujmy i sterujmy…”[16].
Chodziło zatem o chęć utrzymania kontroli co najmniej nad obszarami wiejskimi na tym terenie i w razie możliwości (np. w czasie III wojny światowej, na którą mocno liczono) o oderwanie ich od Państwa Polskiego.
W 1945 r. UPA umocniła się na terenach wiejskich obszarów nas interesujących nadzwyczaj silnie, o czym pisze m.in. ukraiński autor w końcowych latach XX w. w wydawanym w USA kwartalniku[17].
Czytamy tam (tłumaczymy z angielskiego): Bunkry zostały zbudowane praktycznie pod każdą wiejską chatą i budynkiem gospodarczym. Jednostki UPA operowały półlegalnie, maszerując w świetle dziennym…
I dalej: Lokalna ludność [ukraińska] zaopatrywała powstańców w potrzebne dostawy, niezbędne wiadomości wywiadowcze oraz w rekrutów. O bezustannym rabowaniu ludności polskiej nie ma słowa; zaś mordowanie Polaków, połączone z bestialskimi torturami, amerykański Ukrainiec określa jako „Selektywny terror” (sic!).
Obowiązujący w latach powojennych do 1969 r. polski kodeks karny z 1932 r. już w pierwszym artykule swojej części szczegółowej, w rozdziale zatytułowanym „Zbrodnie stanu” (art. 93, § 1) postanawiał, iż „Kto usiłuje pozbawić państwo polskie niepodległego bytu lub oderwać część jego obszaru” podlega karze do kary śmierci włącznie[18].
Jedną z metod prowadzonej przez bandy UPA walki był terror i skrytobójcze mordy oraz uprowadzenia, które przeważnie kończyły się mordami. Polski kodeks karny z 1932 r. w art. 225, § 1 – przewidywał, że „kto zabija człowieka”, podlega karze do kary śmierci włącznie. Przypomnieć tu trzeba, iż większość mordów upowskich odbywało się w dodatku w sposób szczególnie obciążający sprawców, połączony ze stosowaniem tortur. Słyszeliśmy już we wcześniejszym referacie p. Ewy Siemaszko o wrzuceniu zmasakrowanej ofiary do mrowiska, czy o łamaniu rąk i nóg. Tutaj chciałbym przytoczyć jeszcze jeden przykład mordu na własnych ludziach, cytowany przez Henryka Garbarskiego[19].
Otóż w maju 1946 r. upowcy skazali na karę śmierci trzech swoich „wojaków”, oskarżonych o zakażenie się chorobą weneryczną, uznając, że „chorzy wenerycznie stają się duchowymi i umysłowymi degeneratami, zdolnymi do wszelkiej rozkładowej prac, z konfidenctwem włącznie”. Jednocześnie oskarżono Polaków o celowe rozsiewanie wśród Ukraińców chorób wenerycznych! Zaiste dno.
Wracając do głównego wątku, w szeregach OUN-UPA w ciągu kilkuletniej działalności zebrało się wręcz wiele tysięcy ludzi winnych wymienionych wyżej zbrodni, zagrożonych przez polskie prawo karne sankcjami do kary śmierci włącznie oraz winnych niezliczonych przestępstw przeciwko zdrowiu i mieniu (nieustannych rabunków i podpaleń). Trzeba było wreszcie radykalnie położyć kres próbom oderwania części terytorium Polski, umożliwić tamtejszym Polakom bezpieczne, normalne życie i powojenną odbudowę oraz ukarać zbrodniarzy.
Z różnych powodów, które były już wskazywane w poprzednich referatach, polskie akcje zbrojne, prowadzone do kwietnia 1947 r. nie dały pożądanych wyników. Co więcej można przypuszczać, iż dalsze akcje, prowadzone większymi siłami zbrojnymi, również nie przyniosłyby szybkiego załatwienia sprawy. Bowiem OUN-UPA związała swą rewoltę wprost organicznie z pozostałą na tamtych terenach ludnością ukraińską, dającą jej olbrzymie oparcie i pomoc.
Do paru tysięcy bandytów zorganizowanych w OUN, „Służbie bezpeky”, a przede wszystkim w samej UPA, dochodziły dalsze kohorty „wojaków”, zorganizowane w tzw. „Samooboronne oddziały kuszczowe” (SKW). Chodziło o zakonspirowanych, pozornie lojalnych mieszkańców wsi zamieszkałych przez Ukraińców, którzy na każde wezwanie stawiali się z bronią do akcji przeciw Polakom, a potem znów szybko, rzekomo całkowicie pokojowo, pracowali w swoich gospodarstwach. Jednocześnie tysiące kobiet ukraińskich dostarczały upowcom do lasu żywność, odzież, lekarstwa, w tym zbierane przez siebie zioła lecznicze. Ponadto spełniały one arcyważną, szeroko rozwiniętą rolę wywiadowczą i łącznikową. Tak więc lokalne Ukrainki dopuszczały się na szeroka skalę przestępstw pomocnictwa w zbrodniczej działalności OUN-UPA.
Szybkiego rozwiązania nabrzmiałego problemu domagała się niezależna polska opinia publiczna, Kościół katolicki oraz – co ważniejsze – stale cierpiąca z powodu ukraińskiego terroru ludność polska, mająca podstawowe prawo do spokojnego życia i pracy we własnym kraju, tym bardziej po tym, co już wycierpiała z rąk ukraińskich ludobójców w latach II wojny światowej. Wskażmy tu parę takich jednoznacznych żądań.
Pierwszym przykładem mogą być energiczne próby stawiania tego problemu przez posłów Polskiego Stronnictwa Ludowego (PSL) do Krajowej Rady Narodowej. Najpierw chodziło tu o interpelację, z przełomu lat 1945/1946, posła Głowacza i kolegów do ministrów Bezpieczeństwa Publicznego i Obrony Narodowej „w sprawie palenia i mordowania ludzi w powiecie przemyskim”, w której czytamy m.in.[20]:
Po dzień 27 grudnia 1945 r. bandy ukraińskie spaliły 70 gromad oraz 6 przysiółków i zostało zamordowanych 300 Polaków. Ludność ze spalonych gromad, ratując się ucieczką, schroniła się do m. Przemyśla, nie mając odpowiedniego mieszkania, ani środków żywności dla siebie i dla inwentarza żywego. – Ludność polska w pozostałej części powiatu przemyskiego żyje w ciągłym postrachu przed bandami ukraińskimi, woła o pomoc i zabezpieczenie.
Interpelacja została przesłana prezesowi Rady Ministrów, rezultatów nie było widać. Kiedy sytuacja nie uległa żadnej poprawie, pod koniec września 1946 r. poseł Burda oraz inni posłowie PSL złożyli wniosek nagły następującej treści[21]:
Krajowa Rada Narodowa powołuje komisję poselską w składzie 12 posłów – po dwóch z każdego klubu poselskiego – dla natychmiastowego zbadania stosunków, dotyczących bezpieczeństwa na terenach województwa rzeszowskiego i lubelskiego, zaproponowania środków dla zwalczania grasujących band, i zapewnienia bezpieczeństwa osobistego, majątku i opieki miejscowej ludności oraz przedłożenia planu zagospodarowania opuszczonych lub zniszczonych terenów.
Po wprost bezczelnej wypowiedzi przeciw nagłości wniosku ze strony ministra Bezpieczeństwa Publicznego Radkiewicza (jednego z głównych komunistycznych zbrodniarzy w Polsce do wczesnych lat pięćdziesiątych) – większość posłów, reprezentujących tzw. „obóz demokratyczny”, nagłość wniosku odrzuciła i jako wniosek zwykły przekazany on został do komisji Administracji i Bezpieczeństwa. Znów wyników nie było widać.
Drugim przykładem może służyć dramatyczny apel w tej sprawie rzymskokatolickiego biskupa przemyskiego ks. Franciszka Bardy z 25 czerwca 1946 r., skierowany do marszałka M. Roli-Żymierskiego[22], następującej treści:
Panie Marszałku. – Niewątpliwie znane są p. Marszałkowi wypadki, które rozgrywają się w ziemi przemyskiej, jarosławskiej i sanockiej. Od szeregu miesięcy palą się wsi, ludność traci mienie – dach nad głową, a tu i ówdzie życie. Dotychczasowe próby obronne nie zlokalizowały napaści ukraińskich, bo bandy systematycznie idą naprzód i szerzą dzieło zniszczenia konsekwentnie. Wzmaga się nędza tysięcy i tysięcy Polaków, którzy słusznie spodziewają [się] w swym kraju bezpieczeństwa życia i mienia. Jako pasterz diecezji przemyskiej [słowo nieczytelne] czuję się dotknięty wspomnianą pożogą [i] nie mogę patrzeć obojętnie na te straszne w skutkach wydarzenia, tak boleśnie dotykające moich wiernych i dlatego zwracam się uprzejmie do p. Marszałka z prośbą, aby zechciał zaradzić łaskawie opłakanym stosunkom. – Łączę etc.
Na apel ten nadeszła do biskupa datowana 2 lipca tegoż roku odpowiedź, podpisana na polecenie M. Roli-Żymierskiego przez p.o. szefa gabinetu Naczelnego Dowódcy, ministra Obrony Narodowej płk. Łętowskiego, następującej treści:
W odpowiedzi na pismo (…) z dnia 25 06 46 r. w sprawie działalności bandyckiej na terenach powiatów przemyskiego, jarosławskiego, sanockiego i związanego z tym położenia miejscowej ludności, Naczelny Dowódca polecił zawiadomić Waszą Eminencję, że przedstawiona sytuacja stanowi w obecnej chwili przedmiot szczególnego zainteresowania ze strony Naczelnego Dowództwa. – W związku z tym należy spodziewać się w najbliższym czasie zdecydowanej poprawy. – Naczelny Dowódca przesyła wyrazy szacunku.
Trzeci wreszcie przykład pochodzi z datowanego 30 listopada 1946 r. „Sprawozdania sytuacyjnego z zakresu społeczno-politycznego za miesiąc listopad 1946 r.” starosty powiatowego przemyskiego M. Haski do Wydziału Społeczno-Politycznego Urzędu Wojewódzkiego w Rzeszowie[23]:
(…) Ludność powiatu mimo złych warunków bezpieczeństwa i życiowych, chętnie spełnia nałożone na nią obowiązki obywatelskie z czego wynika, że ustosunkowuje się lojalnie do zarządzeń władz i w pełni je respektuje. Nie mniej jednak słyszy się nadal pewnego rodzaju głosy oburzenia skierowane pod adresem władz, że nie chcą, czy nie mogą opanować sytuacji bezpieczeństwa w powiecie. – Przyznać należy, że ludność wiejska przechodzi od września 1945 dotychczas straszne przeżycia będąc ciągle terroryzowaną przez bandy banderowskie[24].
Władze komunistyczne w Warszawie wprost karygodnie długo lekceważyły sobie interesujące nas permanentne mordy i rabunki w kilkunastu powiatach południowo-wschodniej Polski, wyraźnie odkładając je na dalszy plan. Jednak w początkach 1947 r., „władcy”, jak się wydaje, znaleźli wreszcie czas, by się tą sprawą poważnie zająć. Po „zwycięskich”, radykalnie sfałszowanych wyborach sejmowych ze stycznia tego roku oraz ogłoszonej w lutym amnestii, z której – z powodu coraz bardziej beznadziejnej sytuacji – skorzystało gros polskiego podziemia antykomunistycznego, stopniowo dojrzewała sprawa ukraińska.
Skoro nie zdecydowano się na rzucenie grubych dziesiątków tysięcy żołnierzy dla zbrojnego rozwiązania problemu[25], a kolejne próby przesiedlenia pozostałych w Polsce mniejszości ukraińskiej do ZSRR, podjętej jeszcze w lutym 1947, wobec uporu strony sowieckiej, nie dały wyników, ich przymusowe przesiedlenie w ramach Polski było nie do uniknięcia. Innego wyjścia po prostu nie było[26].
Zabójstwo II wiceministra Obrony Narodowej, starego komunisty gen. Świerczewskiego, podczas inspekcji w Bieszczadach 28 marca 1947 r. oznaczało dla „władców” z jednej strony dużą utratę twarzy, z drugiej dostarczyło ważnego argumentu oraz bodźca do natychmiastowego działania. Faktycznie rządzące krajem Biuro Polityczne KC PPR, na swoim posiedzeniu już następnego dnia (29 III 1947) podjęło decyzję o masowym przesiedleniu Ukraińców, ostatecznie wprowadzoną w życie uchwałą Prezydium Rady Ministrów z 24 IV 1947 r. W międzyczasie – w ciągu niemal miesiąca – trwały szeroko zakrojone prace przygotowawcze. Ostatecznie akcję „Wisła” zaczęto realizować od godziny 4oo dnia 28 kwietnia 1947.
Wspomniana uchwała Prezydium RM nie zawierała żadnego odniesienia do strony prawnej tej akcji.
Dysponujemy jednak doniesieniami brytyjskich korespondentów prasowych w Polsce o tym, jak ich na ten temat poinformowano w Warszawie, choć dopiero szereg tygodni później[27]. Tłumaczymy z angielskiego:
10 czerwca [1947] podano w Warszawie do wiadomości, że wszyscy Ukraińcy, którzy odmówili repatriacji z Polski do Sowieckiej Ukrainy (…) zostaną przesiedleni do regionu Olsztyna, gdzie będą osiedleni na roli i zachowają polskie obywatelstwo. Rzecznik rządu, ogłaszając tę decyzję, oświadczył, iż usunięcie Ukraińców z obszaru granicznego do innej części kraju stało się konieczne z powodu ich wrogości wobec Związku Sowieckiego, ich kontaktów z nacjonalistami ukraińskimi oraz z powodu udzielanej przez nich pomocy ukraińskim terrorystom, aktywnym w polsko-sowieckim regionie granicznym i w południowej Polsce. Wytłumaczono, że podstawą prawną dla usunięcia Ukraińców był dekret wydany w 1939 roku, wkrótce przed wybuchem wojny, upoważniający rząd do usunięcia z obszarów granicznych każdy segment ludności, uznany za zagrożenie bezpieczeństwa. Liczbę dotkniętych tym Ukraińców ocenia się półoficjalnie na 10 000 do 20 000.
Nawiązywano tu niewątpliwie do w ogóle dziś autorom polskim bodaj nieznanej ustawy (nie dekretu!) z 30 marca 1939 r. „o wycofaniu urzędów, ludności i mienia z zagrożonych obszarów Państwa”[28]. W art. 1 ustawa ta postanawiała: „z dniem wybuchu wojny albo zarządzenia mobilizacji oraz w przypadku, gdy tego wymagać będzie interes obrony Państwa, stwierdzony uchwałą Rady Ministrów, władze państwowe mogą zarządzić wycofanie z zagrożonych obszarów Państwa urzędów, instytucyj, ludności oraz mienia”.
Oczywiście ustawa ta, której nie mamy miejsca szczegółowiej tu omawiać, nie pasowała dokładnie do sytuacji z 1947 r. Ale widocznie pozwolono tu sobie na „analogię”[29]. W ówczesnej sytuacji można to było tłumaczyć tym, iż jakiekolwiek omawianie projektu ewentualnej specjalnej ustawy o przesiedleniu w „nowowybranym” Sejmie – choć wynik dla rządu byłby oczywiście absolutnie pozytywny – pozbawiłoby akcję elementu operacji całkowicie zaskakującej, zapewniającej jej sprawne, możliwie całkowicie bezkrwawe przeprowadzenie[30].
Co jednak ważniejsze to stwierdzenie, że akcja „Wisła” nie kolidowała z ówczesnym polskim porządkiem prawnym, w szczególności konstytucyjnym, w dużym stopniu formalnie przejmowanym (głównie „na papierze”) z Konstytucji marcowej 1921 r.[31] Podobnie nie kolidowała z tym porządkiem właśnie cytowana ustawa z 30 III 1939 r. z przed zaledwie ośmiu lat. Zresztą ani w II RP, ani w Polsce „ludowej” (do lat osiemdziesiątych) nie istniał Trybunał Konstytucyjny, jedyny organ, który mógłby stwierdzić niezgodność ustawy z konstytucją.
Podsumowując punkt II. trzeba stwierdzić, że akcja „Wisła” nie budzi zasadniczych zastrzeżeń z punktu widzenia ówczesnego prawa wewnętrznego.
III.
Nie zgłębiwszy – jak się wydaje – problematyki akcji „Wisła” od strony ówczesnego pozytywnego prawa międzynarodowego oraz polskiego, wielu – w tym była Główna Komisja Badania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu – oparło się właśnie na „stanie wyższej konieczności”, nawiązując wprost do obowiązującego w 1947 r. Kodeksu karnego z roku 1932. Także tutaj, jak się wydaje, nie miało miejsca jakieś pogłębione badanie prawnicze.
W tym zakresie warto wyjść od prawa natury. Trzeba tu wymienić Hugo Grotiusa (1583-1645), określanego jako „ojca” prawa międzynarodowego i jednego z twórców szkoły prawa natury. Otóż Grotius w sytuacjach nadzwyczajnych („stan najwyższej konieczności”) jednoznacznie uznawał dopuszczalność działania nawet wręcz contra legem. Pisał on: Co do mnie, uważam, że im większą wartość posiada dobro, którego bronimy, z tym większą słusznością możemy dopuścić odstępstwo od litery przepisu prawnego[32], a dalej: (…) jak powyżej kilkakrotnie stwierdziliśmy, wszelkie prawa ludzkie odznaczają się tym, że nie obowiązują w stanie najwyższej konieczności (…)[33].
Instytucja stanu wyższej konieczności znalazła się znacznie później w narodowych kodeksach karnych. Kodeks karny II RP, w swoim art. 22, § 1, miał następujące brzmienie: „Nie podlega karze, kto działa w celu uchylenia bezpośredniego niebezpieczeństwa, grożącego dobru własnemu lub cudzemu, jeżeli niebezpieczeństwa nie można inaczej uniknąć”.
Przypomnijmy, że po II wojnie światowej podobne konstrukcje (obwarowane pewnymi wyłączeniami), pojawiły się w dwu wielkiej wagi traktatach międzynarodowych – jednym regionalnym, drugim uniwersalnym. W pierwszym przypadku chodzi o Europejską konwencję o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności z 4 XI 1950 r., której art. 15 przewiduje możliwość dla każdej ze stron konwencji podjęcia środków uchylających stosowanie wynikających z niej zobowiązań „W przypadku wojny lub innego niebezpieczeństwa publicznego zagrażającego życiu narodu”. W przypadku drugim wymienić trzeba Międzynarodowy Pakt Praw Obywatelskich i Politycznych z 19 XII 1966, który w swym art. 4, p.1 przewiduje możliwość „zawieszenia stosowania zobowiązań…” gdy „wyjątkowe niebezpieczeństwo publiczne zagraża narodowi…”. Zauważmy, że takie zapisy stanowią mocne zakotwiczenie stanu wyższej konieczności w międzynarodowym prawie humanitarnym[34].
Przechodzimy do przełożenia kodeksowego „stanu wyższej konieczności”, mającego zastosowanie w zasadzie w sytuacji jednostkowej, do sytuacji wyższej konieczności państwowej.
Taka sytuacja niewątpliwie zaistniała w południowo-wschodniej Polsce po II wojnie światowej. W uzasadnieniu musi być silnie podkreślone kontynuowanie przez dwa lata po zakończeniu tej wojny dalsze mordowanie i rabowanie Polaków przez bandy ukraińskie przy poparciu – z przekonania czy pod terrorem OUN-UPA – regionalnej mniejszości ukraińskiej[35]. Z finalnym celem oderwania terenów owej tzw. „Zakerzonii” – wcześniej czy później – od Polski.
Ta właśnie zbrodnicza, krwawa ukraińska rewolta, której ówczesne władze w Warszawie jakby ją niedoceniając, czy wręcz lekceważąc, nie zdołały aż do początków 1947 r. poskromić bardziej tradycyjnymi środkami (manu militari) – imperatywnie wymagała zastosowania środków nadzwyczajnych, szybkich i skutecznych, w ramach zaistnienia stanu ostrej wyższej konieczności państwowej[36].
Do takiej oceny prawnej dotyczącej akcji „Wisła” doszli prokuratorzy byłej Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych. Do takiej tezy przyłączył się też, poprzednio reprezentujący inne stanowisko, Ukrainiec (prawnik z wykształcenia) dr hab. Wiktor Poliszczuk[37].
*
W konkluzji generalnej: akcja „Wisła” z 1947 r. była z punktu widzenia prawa niepodważalna. Dlatego też trzeba całkowicie odrzucić w tym zakresie nie poparte żadnymi badaniami odnośne kłamliwe twierdzenia strony ukraińskiej. Tak np. w 2001 r. przedstawiła ona takie „tezy” jak: „Akcję «Wisła» należy uznać za zbrodnię przeciwko obywatelom polskim narodowości ukraińskiej” i dalej: „Przeprowadzenie akcji «Wisła» było niezgodne z prawem obowiązującym wtedy w Polsce, a tym bardziej z prawem międzynarodowym” (sic!)[38].
Warto tu też wspomnieć, iż strona ukraińska kłamliwie potrafi parokrotnie podwyższać liczbę wówczas przesiedlonych (tj. wskazane już wyżej ok. 140-150 tysięcy). Szczególnie rażącym przykładem w tym względzie było pismo Komitetu Kongresu Ukraińskiego w Ameryce do prezydenta USA Reagana z 16 VIII 1984 r. Ziejące nienawiścią do Polski, w tym II RP, „przypominało” ono m.in., że „na tak zwane ‘terytoria odzyskane’ (poprzednio ziemie niemieckie okupowane przez komunistyczną Polskę) siłą przesiedlono około 350 000 do 600 000 [ludzi] z terytorium ukraińsko-łemkowskiego (zachodnio-karpackiego)”[39].
Wykazała też operacja „Wisła” swoją wielką skuteczność: szybko i radykalnie rozwiązała problem morderczej ukraińskiej rewolty. Gdyby nie została ona przeprowadzona w 1947 r., ludność polska (a również, choć w mniejszym stopniu, „nieposłuszna” wobec terroru OUN-UPA część ludności ukraińskiej), byłaby jeszcze przez lata mordowana i rabowana. Przypomnijmy, że na terenie zagarniętej przez Sowietów Małopolski wschodniej, gdzie przeprowadzono wysiedlenie (deportacje) tylko drobnego procentu ludności ukraińskiej (operacja taka na skalę „quasi totalną”, a więc obejmującą parę milionów ludzi, byłaby zresztą trudna do pomyślenia, chociaż „wykonalna” w warunkach bolszewizmu) – UPA przetrwała i mordowała do 1954 r.
Można zatem nawet żałować, iż operacja ta, przeprowadzona w 1947 r., nie została już zrealizowana rok wcześniej. Niejedno życie ludzkie – przede wszystkim polskie, ale również pewne ukraińskie ofiary zbrodniczych fanatyków z OUN-UPA – zostało by w takim przypadku uratowane.
W tych warunkach wręcz zdumiewa wypowiedź prezydenta Kwaśniewskiego, który w liście do uczestników i organizatorów starannie wyreżyserowanej przez obecnego prezesa IPN et consortes konferencji w sprawie akcji „Wisła” w Krasiczynie w 2002 r. pozwolił sobie nazwać ją „haniebną” (sic!). Naszym zdaniem tak raczej – niestety – należałoby określić właśnie wypowiedź głowy państwa. Przyszły prezydent RP – jeśli będzie poważnym mężem stanu – winien ową wypowiedź swego poprzednika zdezawuować. Zadanie delikatne i niezbyt przyjemne, ale konieczne jeśli nie ma się utrwalić karygodna „ocena” wyrażona przez obecnego prezydenta.
Zdecydowanie krytycznie odnieść się również należy do znacznie wcześniejszej uchwały Senatu RP z 3 sierpnia 1990 r. w sprawie tej samej akcji. Nie ma tu miejsca na zajęcie się sprawą dojścia do skutku owej uchwały, choć kiedyś będzie musiało zostać to dokonane. Tu również formalna zmiana stanowiska Senatu byłaby konieczna. Dodajmy, iż mimo silnych nacisków ukraińskich (miało nawet dojść do pewnej propozycji korupcyjnej z tamtej strony) oraz poparcia pewnych posłów – Sejm RP podobnej uchwały na szczęście nie podjął.
P.S. z lata 2004 r.
Obecna publikacja – oparta na referacie z 2002 r. – jest bodaj pierwszą pogłębioną próbą oceny akcji „Wisła” w świetle prawa międzynarodowego i narodowego polskiego. Jej konkluzja jest jednoznaczna.
Istniejącą dotąd dużą lukę badawczą w zakresie oceny prawnej akcji „Wisła” podkreślono – łącznie z postulatem profesjonalnego przebadania tej problematyki – już w pierwszym referacie wygłoszonym na zorganizowanej przez IPN w kwietniu 2002 r. konferencji w Krasiczynie, poświęconej tej akcji[40]:
Ocena zgodności akcji „Wisła” z prawem wewnętrznym i międzynarodowym obowiązującym w czasie jej przeprowadzania powinna być przez profesjonalistów dokładnie przeanalizowana, gdyż obecnie dopiero zapoczątkowano badanie tych zagadnień. Kwalifikacja prawna takich poczynań jest istotna także dla ocen historyków i publicystów, z których część zupełnie dowolnie, kierując się własnymi opcjami politycznymi czy narodowymi, bez odpowiedniego przygotowania zawodowego, skutki operacji „Wisła” określa jako: „eksterminacja”, „ludobójstwo”, „genocyd”, „czystka etniczna” itp. Pojęcia te pojawiają się zwłaszcza w analizach niektórych historyków ukraińskich. (…).
Chodziło tu o arcysłuszny postulat oraz trafną uwagę. Dopowiedzmy jednak, kto za ten stan rzeczy ponosi główną odpowiedzialność. For the record utrwalmy tu następujące fakty.
Brak pewnych referatów w ramach urządzanych przez IPN konferencji (zwłaszcza na konferencji w Krasiczynie w 2002 r.), a następnie – siłą rzeczy – brak takich referatów wśród materiałów przez Instytut publikowanych, w tym na temat tu dyskutowany, reprezentujących wyniki badań grupy „inaczej myślących” polskich naukowców – za to wszystko odpowiedzialny jest obecny prezes IPN L. Kieres i dyrektor „Biura Edukacji Publicznej” IPN P. Machcewicz.
Oni bowiem dopuścili do niesłychanej w społeczeństwie pluralistycznym i w pracy działającego w nim państwowego Instytutu praktyki dyskryminacji badaczy reprezentujących inne poglądy (regularnie zapraszając natomiast niestety reprezentujących często pozycje wręcz kłamliwe – polskich i zagranicznych Ukraińców) oraz ludzi preferujących ad nauseam tzw. poprawność polityczną.
Chciałbym przypomnieć, że np. przed wspomnianą konferencją IPN w Krasiczynie grupa kilkunastu polskich profesorów zażądała od L. Kieresa – właśnie w ramach pluralizmu i wszechstronnej wymiany poglądów – dopuszczenia do tej konferencji referatów paru „pomijanych” naukowców, m.in. mojego referatu o aspektach prawnych akcji „Wisła”. Odpowiedź Kieresa była całkiem negatywna, w pewnym momencie wręcz arogancka. Szkodliwość badawcza takiego „monopolistycznego” szarogęsienia się przez wysokiego urzędnika państwowego ilustruje m.in. ujawniające się w publicznych wypowiedziach niedokształcenie niektórych pracowników IPN[41].
Sprawy poruszone w tym Post scriptum doczekają się jeszcze, mam nadzieję, obszerniejszego opracowania, „rachunek” intelektualny i moralny zostanie przedstawiony[42].
Załącznik nr 1
Kręte ścieżki IPN-u
Z historykiem prof. Ryszardem Szawłowskim rozmawia Piotr Jakucki
(„Nasza Polska” z 10 IV 2002 r.)
Panie profesorze, prezes Instytutu Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (organu określanego przez nas skrótowo IPN), w trakcie dyskusji nad przedstawioną przez niego w Sejmie, 28 lutego br., „informacją” o działalności Instytutu, był silnie krytykowany przez wielu posłów. Donosiła o tym również „Nasza Polska”. Prezes, odpowiadając na stawiane mu zarzuty, pominął jednak całkowicie krytykę zawartą w przemówieniu w imieniu Klubu Parlamentarnego PSL posła Zbigniewa Sosnowskiego, dotyczącą badania przez IPN zbrodni ukraińskich na Polakach. Czy może Pan przybliżyć tę sprawę?
Tak, ponieważ jestem jednym z owych polskich profesorów, którzy na ten temat korespondowali z prof. Kieresem, nie uzyskali jednak, najdelikatniej mówiąc, satysfakcjonujących odpowiedzi. Również pewne dalsze poczynania prezesa IPN w tej dziedzinie są, naszym zdaniem, nie do przyjęcia.
Może, jako punkt wyjścia, zacytujemy ze stenogramu sejmowego wzmiankowany fragment wystąpienia posła Sosnowskiego:
(...) o ile zbrodnie niemieckie były i są systematycznie opracowywane od końca II wojny światowej, zaś zbrodnie komunistyczne, z wyjątkiem publikacji emigracyjnych, są dopiero badane od lat kilkunastu, o tyle zbrodnie ukraińskie ciągle wymagają dalszych i szczególnie starannych badań. Do tych badań powinni być dopuszczeni wszyscy legitymujący się odpowiednim statusem naukowym oraz zainteresowaniami badawczymi. Docierają do nas jednak wiadomości, że nie zawsze tak się dzieje, o czym świadczą skargi niektórych naukowców w związku z przewidzianą na kwiecień konferencją organizowana przez Instytut Pamięci Narodowej w Krasiczynie.
O jakie niedopuszczanie i konferencję tu chodzi?
Ze względu na rozmiary tego wywiadu mogę – tu i dalej – mówić tylko w wielkich skrótach. Pierwsza konferencja IPN w sprawach zbrodni ukraińskich na Polakach odbyła się w maju 2001 r. w Lublinie. Jej temat organizatorzy określili nadzwyczaj eufemistycznie jako „Antypolska akcja OUN-UPA 1943-1944”; tak IPN określił połączone ze straszliwymi torturami ukraińskie ludobójstwo na Polakach Wołynia i wschodniej Małopolski ( w tym m.in. sensie gorsze niż ludobójstwo niemieckie i sowieckie)! Konferencję zorganizowano maksymalnie szybko i dość „zakulisowo”, głównie wśród specjalnie dobranych ludzi, wśród nich wręcz antypolsko nastawionych Ukraińców, nie informując i nie zapraszając szerszych kręgów zainteresowanych naukowców. W piśmie do prezesa IPN w początkach maja 2001 r. protestowało przeciw temu czterech profesorów (R. Bender, B. Grott, J. R. Nowak i R. Szawłowski). Otrzymana dopiero drugiego (ostatniego) dnia konferencji odpowiedź, podpisana przez dyrektora Biura Edukacji Publicznej IPN P. Machcewicza, była wykrętna i niewiele wyjaśniała.
Niefortunnie dla organizatorów na początku 2001 r. ukazała się fundamentalna, dwutomowa praca Władysława i Ewy Siemaszków Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, odznaczona prestiżową nagrodą „Przeglądu Wschodniego” oraz z najwyższym uznaniem omówiona w ponad dwudziestu polskich czasopismach, w tym w „Naszej Polsce”. W tych warunkach trudno było uniknąć dopuszczenia z referatem p. Ewy Siemaszko, która w swoim wystąpieniu właśnie mówiła o upowskim ludobójstwie. Tymczasem, utrwalmy to: p. Machcewicz oraz jego lubelscy podkomendni G. Motyka i R. Wnuk referat ten w Lublinie zatytułowali Masowa akcja UPA w dniu 11 lipca 1943 r. na Wołyniu (!). Wszystko chyba po to, aby przypochlebić się obecnym na konferencji Ukraińcom, z B. Osadczukiem na czele.
Właśnie, a jaką rolę odgrywał w Lublinie p. Osadczuk, którego dość pokrętny życiorys omówiliśmy na łamach „Naszej Polski”?
Berliński Ukrainiec p. Osadczuk, mocno niezadowolony z fantastycznie wprost udokumentowanego referatu pani Siemaszko, starał się go zdezawuować, w sposób poniżej pobłażliwości najpierw na sali obrad, następnie w wywiadzie w wydaniu lubelskim „Gazety Wyborczej” z 25 V 2001 r. Ponieważ IPN dotąd nie wydał, nie wiadomo dlaczego, materiałów konferencji lubelskiej, zacytujemy z tego wywiadu: Wyliczanie kto kogo więcej wymordował, jest beznadziejne i prowadzi do niczego (...) Słyszałem właśnie, jedna poczciwa pani [p. Siemaszko] wyliczyła to wszystko i nic nie powiedziała, co było po drugiej stronie, że było podobnie.(...) Takie konferencje powinny mieć szerszą oprawę, ukazywać podglebie wydarzeń, co się działo wtedy w Europie, powinny być robione z większym profesjonalizmem, a nie z takim amatorstwem.
Tak więc Osadczuk, który w całym swym długim życiu pisał głównie artykuły prasowe, nie zdobył się natomiast nawet na jakieś choćby w przybliżeniu poważne dzieło porównywalne z pracą Siemaszków, ironicznie określa autorkę jako „jedną poczciwą panią”, co razi dodatkowo, ponieważ chodzi o dzieło traktujące o najbardziej barbarzyńskim ludobójstwie na 50-60 tysiącach Polaków wymordowanych przez jego rodaków – Ukraińców. Dalej, całkowicie nieprawdziwie mówiąc, iż „po drugiej stronie było podobnie” – wprost ociera się o UPA-Lűge, kłamstwo upowskie, o którym to przestępstwie jeszcze wspomnę. Wreszcie publiczne posądzenie IPN w tym kontekście o jedynie „amatorszczyznę” – zakrawa wprost na bezczelność.
Cóż na to IPN z prezesem Kieresem na czele?
Nie było najmniejszej krytycznej reakcji panów z IPN, dość hojnie opłacanych przez polskiego podatnika, na takie wyskoki Osadczuka. Raczej odwrotnie. Po zachowaniu w Lublinie B. Osadczuk, moim zdaniem, nie powinien być zapraszany na dalsze konferencje IPN. Tymczasem Kieres zaprosił Osadczuka – traktowanego wręcz jak jakiegoś „guru”, niemal nauczyciela Polaków – do uczestniczenia w panelu na następnej konferencji IPN w Krasiczynie. Tam, można się tego obawiać, ten ostatni znów może sobie pozwolić na podobne jak w Lublinie kłamliwe i antypolskie wyskoki, tym razem w ocenie Akcji „Wisła”.
Był Pan w grupie naukowców protestujących przeciwko działaniom IPN. Jak Panowie zareagowali na skandaliczny przebieg konferencji w Lublinie?
W listopadzie 2001 r. wystosowaliśmy drugie pismo do prezesa Kieresa, tym razem podpisane przez trzynastu profesorów. Sformułowaliśmy tam wiele zarzutów oraz jeden zasadniczy dezyderat: powiadomienie o planowanej konferencji IPN na temat Akcji „Wisła” szerokiego kręgu polskich środowisk naukowych, w tym profesorów – sygnatariuszy pisma, z dużym wyprzedzeniem, z jednoczesnym zaproszeniem do zgłaszania referatów i do uczestnictwa. Dla informacji p. Kieresa podaliśmy konkretny przykład, jak takie konferencje organizowane są na Zachodzie.
Odpowiedź prezesa z 3 I 2002 r. była wręcz deprymująca. Nie tylko, jak się okazało, zdaniem prezesa trzynastu profesorów nie miało racji w części skargowej pisma.
Co więcej i co szczególnie bulwersujące, p. Kieres implicite odmówił nam aktywnego uczestnictwa, w szczególności wygłoszenia referatów na konferencji w Krasiczynie. Zacytujemy tu parę zdań z jego pisma: O jej przebiegu [konferencja w Krasiczynie], tak jak o wszystkich działaniach IPN, z pewnością będziemy informować nie tylko świat nauki, lecz również opinię publiczną. Zaznaczam, że materiały tak sesji „Antypolska akcja OUN-UPA 1943-1944”, jak i Akcja „Wisła” będą wydane drukiem. Stwarza to doskonałą okazję do odniesienia się do poglądów zawartych w referatach. Jest przecież rzeczą oczywistą, że nic tak dobrze nie powiększa naszej wiedzy o przeszłości, jak otwarta dyskusja naukowa.
Okazuje się, że o uczestnictwie decyduje arbitralnie prof. Kieres. Zdumiewającą arogancją prezesa jest odsyłanie kilkunastu profesorów do materiałów, które zostaną ogłoszone po obu konferencjach. Tak może się on odnosić do studentów, ale nie do profesorów, których dorobek naukowy, w niektórych przypadkach, grubo przekracza jego własny. Zaś ostatnie cytowane zdanie – w sytuacji, o której tu mówimy – zakrawa na kpiny. Prezes jakby nie pogodził się tu z pluralizmem w nauce i jakby nie rozumie, że jego osobiste preferencje co do ludzi i interpretacji zjawisk nie mogą oznaczać monopolu. Co innego, jeśli konferencję organizuje np. jakaś ideologicznie powiązana fundacja prywatna, a zupełnie co innego, gdy czyni to instytucja państwowa za pieniądze podatników.
Czy państwo z tym się pogodzili?
Nie, chociaż dalszą korespondencję w tej sprawie z prezesem uznaliśmy za marnowanie czasu. Niemniej w lutym br. odbyłem w sprawie konferencji w Krasiczynie rozmowę z dwoma wiceprezesami IPN, z których jeden bezpośrednio nadzoruje Biuro Edukacji Publicznej IPN. Zaproponowałem dwa – trzy referaty dotyczące Akcji „Wisła”, tematy, jak się później okazało ( w czasie rozmowy nie był jeszcze ustalony ostateczny program), w ogóle nieuwzględnione na konferencję w Krasiczynie (w tym Akcja „Wisła” w świetle prawa międzynarodowego i prawa polskiego). Jedyną reakcją dyr. Machcewicza, prawdopodobnie uzgodnioną bezpośrednio z prezesem Kieresem, była odmowa, bez żadnego uzasadnienia.
Tak samo próby interwencji w tej sprawie paru członków Kolegium IPN natrafiły na mur. Charakterystyczne, że jeden z proponowanych referatów, traktujący o Akcji „Wisła” w świetle materiałów archiwalnych ówczesnego Ministerstwa Administracji Publicznej, był autorstwa p. Ewy Siemaszko. Czyżby prezes wziął sobie tak mocno do serca „krytykę lubelską” B. Osadczuka? Czyżby jej teraz po prostu „nie wolno” dopuszczać?!
Jak zatem zapowiada się konferencja IPN w Krasiczynie?
Raczej niepomyślnie dla prawdy historycznej. Może choć parę słów o niektórych dobranych referentach i panelistach. O B. Osadczuku była już mowa. Dalej Roman Drozd, który występował już jako panelista w Lublinie. Otóż w swojej pracy UPA. Dokumenty struktury, Warszawa 1998 (s. 117-118) dopuścił się on fundamentalnego kłamstwa, twierdząc, że liczby ofiar polskich z rąk ukraińskiego ludobójstwa były „bardzo przybliżone” do liczby ofiar ukraińskich z rąk polskich. Zwracaliśmy na to uwagę w obu pismach do prezesa IPN. Wskazaliśmy, iż w myśl art. 55 ustawy o IPN KBZ NP z 18 XII 1998 r., takie twierdzenie w druku stanowi przestępstwo. Książka ta znajduje się nadal w bibliotekach i można ją kupić. Tymczasem prezes, zamiast skierować sprawę do prokuratury, próbował „usprawiedliwić” Drozda – i teraz zaprosił go do Krasiczyna, już jako referenta! Zaznaczmy przy okazji, że jak nas informują, ten sam Drozd ma w najbliższym czasie uzyskać habilitację z najnowszej historii Polski na uniwersytecie w Szczecinie.
Zasygnalizujmy również, że Igor Hałagida (wspólnie z L. Drozdem) wydał komentowany zbiór dokumentów i materiałów zatytułowany Ukraińcy w Polsce 1944-1989. Walka o przetrwanie, Warszawa 1999. Trzeba zapoznać się z niektórymi twierdzeniami tam zawartymi, zwłaszcza w „chytrze” dołączonym Postscriptum odredakcyjnym, gdzie m.in. jest mowa o polskim „ludobójstwie” dokonywanym na Ukraińcach. A przypomnijmy, że Hałagida był już referentem na konferencji w Lublinie i znów ma być referentem na konferencji w Krasiczynie. Co więcej, jak się okazuje, jest on obecnie zatrudniony jako pracownik naukowy w Oddziale IPN w Gdańsku, zajmujący się sprawami ukraińskimi.
Nie bez pewnych zastrzeżeń, jeśli chodzi o obiektywizm badań i zachowań, jest czasami m.in. pracownik lubelskiego oddziału IPN Grzegorz Motyka, również referent na obu konferencjach. Jeśli np. w Internecie pojawił się, znany też z wyświetlonego przez naszą TV filmu, materiał o zbrodniczej ukraińskiej dywizji SS-Galizien, zaś Motyka wystąpił zaraz w Internecie z artykulikiem zatytułowanym Na dywizję SS-Galizien nie należy patrzeć z antyukraińskim uprzedzeniem – to sporo mówi. Przy okazji, zaczepki G. Motyki pod moim adresem w „Zeszytach Historycznych” omówię gdzie indziej. Krótko mówiąc powinien on jeszcze sporo podrosnąć[43].
Co może się stać po częściowo tak obsadzonej konferencji w Krasiczynie?
Obawiam się, iż „ostateczne ustalenia” z Krasiczyna mogą zostać wprost przekształcone przez IPN w przewidziane przez ustawę z 18 XII 1998 r. formułowanie przez Instytut „wniosków dotyczących edukacji historycznej”. W tym zakresie, w ramach prowadzonych przez IPN na szeroką skalę szkoleń dla nauczycieli, uczniów i studentów, seminariów, publikacji, rozpowszechnianych materiałów, w tym tzw. pakietów edukacyjnych dla szkół – miliony zwłaszcza młodych Polaków mogą być mocno dezinformowane odnośnie interesujących nas tych arcyważnych wydarzeń w najnowszej historii Polski.
Czy można będzie jeszcze temu jakoś przeciwdziałać?
Myślę, że tak, ale to już temat na ewentualny osobny wywiad, może za jakieś pół roku, gdyby – oby nie! – potwierdziło się to, co w tej chwili wydaje się grozić.
Dziękuję za rozmowę.
Załącznik nr 2
Ludobójstwo ukraińskie skrywane przez IPN
Z prof. Ryszardem Szawłowskim rozmawia Piotr Jakucki
(„Nasza Polska” z 8 VII 2003 r.)
Panie profesorze, ponad rok temu opublikowaliśmy w „Naszej Polsce” (10 IV 2002 r.) wywiad
z Panem, dotyczący różnych manipulacji stosowanych przez Instytut Pamięci Narodowej na odcinku badania ludobójstwa ukraińskiego na Polakach. Jak dzisiaj, gdy obchodzimy 60 rocznicę apogeum ukraińskiego genocydu na Polakach Wołynia w lipcu 1943 r., ocenić trzeba rozwój sytuacji w tym zakresie w ciągu ostatniego roku?
Ogólnie biorąc trwały dalej próby – nieraz grubymi nićmi szyte – „odciążania” ukraińskich ludobójców, relatywizowania okrutnych zaszłości i zamazywania strasznej nagiej prawdy. Potwierdzano więc np. niedopuszczalną przy szczegółowej analizie faktów tezę prezydenta Kwaśniewskiego o „haniebnej” Akcji „Wisła”. Usiłowano się dostosować do wprost niedopuszczalnej – ze względu na prawdę historyczną, podstawowe pojęcie naukowe „ludobójstwo” oraz z punktu widzenia elementarnej moralności – krętackiej „poprawności politycznej”, wywierał też nacisk Związek Ukraińców w Polsce. Zauważmy tutaj, że Związek ten, którego ducha łatwo wyczytać z publikacji w „Naszym Słowie”, tygodniku wydawanym w Warszawie za pieniądze polskich podatników, w miarę tracenia bazy ludnościowej staje się bodaj jeszcze bardziej agresywny i kłamliwy w sprawach nas tu interesujących. Przypomnijmy, że liczba Ukraińców w Polsce, w świetle ogłoszonych w czerwcu br. wyników spisu powszechnego z 2002 r. wynosi zaledwie 31 tysięcy, a więc stała się elementem śladowym. Ale wywierają też naciski pewni „naukowcy” oraz inne czynniki z samej Ukrainy.
Prosiłbym o parę przykładów takiej działalności IPN.
Pierwszy – dotyczy nazywania zjawisk według ich naukowego imienia. Otóż to, czego dokonali Ukraińcy na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej na Polakach, to – według wszelkich definicji prawnych, w prawie międzynarodowym oraz w kodeksach karnych narodowych i socjologicznych (np. definicji Dadriana) – wprost klasyczne ludobójstwo. W dodatku nie było to ludobójstwo „selektywne”, ale totalne, a więc mordowanie wszystkich Polaków, których dało się dopaść, od niemowląt po starców. Ale mało tego, było ono w dodatku połączone ze straszliwymi torturami, np. przerzynaniem piłą, wyrywaniem języków, wydłubywaniem oczu itp. Dla takiego sadystycznego ludobójstwa stworzyłem niedawno kwalifikowaną jego formę jako genocidium atrox (ludobójstwo okrutne, okropne, dzikie, straszne). To pojęcie i termin będę się starał wprowadzić do literatury zachodniej.
Tymczasem panowie Kieres, Machcewicz, dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN, i Motyka oferują tu żałosne widowisko. W 2001 r. Machcewicz tłumaczył na krytykę Ewy Siemaszko, że nie można używać terminu „ludobójstwo”, bo Ukraińcy „wyjdą z sali”. Ponad rok później, przy prezentacji wydanego drukiem zbioru referatów z konferencji w Lublinie, „tłumaczył” – znów na krytykę Ewy Siemaszko, która zwróciła uwagę, że pion śledczy mówi o ukraińskim ludobójstwie, zaś pion edukacyjny IPN tego wręcz się boi, – iż czym innym jest tu terminologia prawnicza, a czym innym nie prawnicza. Po nim prof. Friszke, członek Kolegium IPN, zaoferował inne „wytłumaczenie”, w tym sensie, iż IPN jest instytucją państwową, musi realizować politykę wytyczoną przez państwo i w związku z tym nie może stosować sformułowań psujących stosunki polsko-ukraińskie. Temu wszystkiemu przysłuchiwał się – bez jakiejkolwiek interwencji! – obecny na sali prezes Kieres. Ludzie ci w ogóle nie znają poważnej, narastającej już od dziesiątków lat literatury zachodniej, nie wiedzą o tym, że termin „ludobójstwo” (genocyd) jest stosowany nie tylko w prawie, ale również w socjologii, antropologii, naukach politycznych i historycznych, że istnieją podstawowe definicje. W dodatku starają się lansować pewną mocno krętacką politykę terminologiczną w celu „ugłaskiwania” wielce kłamliwych w tym zakresie środowisk ukraińskich. Mówi się zastępczo np. o konflikcie polsko-ukraińskim czy antypolskiej akcji OUN-UPA. To jakby jakaś grupka doktorów medycyny w pewnym celu zaczęła zastępować diagnozę ciężkiego zapalenia płuc diagnozą grypy!
A drugi przykład?
Ostatnio w prasie polskiej ukazywały się notatki, głównie agencyjne, dotyczące przygotowań do obchodów 60 rocznicy wydarzeń na Wołyniu, podające przeważnie prawidłowo podstawowy szacunek ofiar polskich – według dzieła Siemaszków 50-60 tysięcy – jednocześnie wspominając o rzekomo bardzo wysokich liczbach ofiar ukraińskich, bodaj wziętych ze źródeł ukraińskich. Np. w „Rzeczpospolitej” z 9 maja br. w tekście Ukraińcy nie wiedzą o Wołyniu czytamy, zresztą zbyt ogólnikowo, o zamordowaniu kilkudziesięciu tysięcy Polaków i – jednym tchem – o wymordowaniu kilkunastu tysięcy Ukraińców. Implikuje to oczywiście, że były to ofiary wyłącznie z rąk polskich, ponieważ mówi się tu jedynie o tragicznych wydarzeniach w stosunkach polsko-ukraińskich.
Jeśli chodzi o sporadyczne – aż nadto z ludzkiego punktu widzenia zrozumiałe
w sytuacji, kiedy Ukraińcy totalnie i sadystycznie mordowali całą dostępną im ludność polską – odwety na Wołyniu, to można mówić o setkach ofiar ukraińskich, ale kilkanaście tysięcy byłoby jakimś groteskowym fałszerstwem. W. Poliszczuk, Ukrainiec z Kanady, ostatnio habilitowany w Polsce, w swej pracy Gorzka prawda. Zbrodniczość OUN-UPA stwierdza jednoznacznie: ...Chociaż były akcje odwetowe ze strony Polaków – indywidualne czy też zorganizowane, to one, jeśli chodzi o zasięg, były kroplą w morzu masowych mordów, jakich dopuściła się OUN-UPA na Polakach.
Natomiast jest już doskonale znany fakt, że tzw. Służba Bezpeky OUN, określana jako gorsza od NKWD czy gestapo, wymordowała w tamtych latach grube tysiące własnych rodaków, którzy okazali jakąkolwiek postawę krytyczną, czy „nieposłuszeństwo”. Poliszczuk ocenia globalną liczbę ukraińskich ofiar SB na wszystkich terenach jej działania, a więc również poza Wołyniem, na 30 do 50 tysięcy.
W ten sposób próbuje się, nie mówiąc słowa o tym, że to ukraińska służba Bezpeky dokonała takich olbrzymich mordów, przypisywać te ofiary Polakom. Dlaczego IPN tego niezwłocznie nie wyjaśnił? Dlaczego tego tematu, mimo jego wagi, po prostu nie rusza? Dlaczego G. Motyka sam na to szybko nie reaguje? Przypomnijmy bowiem sprawę poruszoną już w poprzednim wywiadzie: gdy w Internecie pojawił się, znany też z wyświetlonego przez naszą TV filmu SS in Britain, materiał o zbrodniczej ukraińskiej dywizji SS-Galizien, Motyka wystąpił zaraz z tekstem zatytułowanym: Na dywizję SS-Galizien nie należy patrzeć z antyukraińskim uprzedzeniem.
Natomiast, gdy trzeba wyjaśnić nie rzekome antyukraińskie a antypolskie machinacje, Motyka jakoś dziwnie sprawy nie zauważa. Zresztą przypomnę, że Motyka razem z R. Wnukiem, też obecnie pracownikiem IPN, we wspólnie wydanej w 1997 r. książce Pany i rezuny, oceniają, iż w wyniku walk na całych Kresach (sprostujmy: nie walk, ale głównie w wyniku ludobójstwa ukraińskiego na Polakach) zginęło do 100 tys. Polaków, pozwolili sobie lekko określić straty ukraińskie na najpewniej od 10 do 20 tys. zabitych z rąk polskich! Czy tu się nie mieszczą, pytam się, straty ukraińskie z rąk własnej SB? Bo o tej sprawie autorzy w ogóle nie wspomnieli. Wszystko to mocno razi i kiedyś stanie się przedmiotem szerszej analizy. Ale co na to prezes Kieres? Nic nie dostrzega? Wszystko tu jest w porządku?
Może jeszcze parę uwag końcowych o obecnym kierunku pracy IPN odnośnie ludobójstwa ukraińskiego.
Uważam, że Motykę i paru młodszych pracowników IPN należy skierować do prac podstawowych, dotąd w ogóle nie wykonanych. Podobnie do dzieła Siemaszków. Krzycząco pilne – póki jeszcze żyje sporo świadków – jest sporządzenie szczegółowych inwentarzy ofiar ukraińskiego ludobójstwa na Polakach na terenie byłych województw lwowskiego, stanisławowskiego i tarnopolskiego. To ostatnie jest już nieco opracowane, ale nie przez IPN. Dopiero wówczas uzyskamy możliwie pełny obraz tego makabrycznego genocydu i będzie można ściślej określić wysokość strat ludzkich poniesionych tam przez Polaków.
Podsumowując, dopóki na czele IPN stać będzie obecny prezes, którego kadencja rozpoczęta w 2002 r. wynosi pięć lat, dotychczasowe doświadczenia wskazują na to, że pełnego porządku naukowego i moralnego w dziedzinie badań nad ludobójstwem ukraińskim na Polakach raczej nie można oczekiwać. Szczęśliwie parlament przewidział w ustawie z 18 grudnia 1998 r. (art. 10, p.3) procedurę wyboru prezesa IPN na następną kadencję: nie wcześniej niż na 6 miesięcy i nie później niż na 3 miesiące przed upływem kadencji Prezesa Instytutu Pamięci Narodowej przewodniczący Kolegium Instytutu Pamięci ogłasza publiczny konkurs na to stanowisko (...). Przesłuchania kandydatów na stanowisko Prezesa (...) mają charakter publiczny.
Trzeba mieć nadzieję, że w szeroko „obstawionym” konkursie i w szczegółowych przesłuchaniach publicznych wyłoni się wybitny nowy prezes, który uporządkuje stosunki w zakresie definitywnych badań i nie mających nic wspólnego z „poprawnością polityczną” wniosków w zakresie ukraińskiego genocidium atrox[44].
Dziękuję za rozmowę.
* Chodzi o odbytą w dniu 27 IV 2002 r., zorganizowaną przez Regionalny Ośrodek Kultury, Edukacji
i Nauki w Przemyślu, konferencję pt.: Akcja Wisła. Refleksje po 55 latach. Publikowany tu tekst prof. dr. Ryszarda Szawłowskiego stanowi przejrzaną i uzupełnioną wersję jego wygłoszonego na tej konferencji referatu.
[1] Oto brzmienie art. 1 owej Konwencji: „As from the 1st May, 1923, there shall take place a compulsory exchange of Turkish nationals of the Greek Orthodox religion established in Turkish territory, and Greek nationals of the Moslem religion established in Greek territory. These persons shall not return to live in Turkey or Greece respectively without the autorisation of the Turkish Government or the Greek Government respectively” (podkr. R.Sz.). Traktat pokojowy w Turcją zawarty w Lozannie 24 lipca 1923 r., jedynie w swojej części V („Miscellaneous Provisions”), art. 142, stwierdza, iż konwencja z 30 I 1923 r. zawarta między Grecją a Turcją, „will have as between these two High Contracting Parties the same force and effect as if it formed part of the present Treaty”. Teksty obu powyższych umów ogłoszone zostały w „League of Nations Treaty Series”. M. Jasiak, Geneza i przebieg akcji „Wisła”, w: Polska-Ukraina: trudne pytania, t. 8, Warszawa 2001, s. 113, w ogóle nie przytacza cytowanej wyżej konwencji, której widocznie nie znał; zaś lozański traktat pokojowy według niego zawarty został w 1922 r. – powinno być 1923! Tak samo nie wiadomo, dlaczego na s. 152 mówi on o „konwencji haskiej z 1904” – zamiast 1907.
[2] Co do przesiedlenia Niemców wołyńskich por. S. Döring, Die Umsiedlung der Wolhyniendeutschen in den Jahren 1939 bis 1940, Frankfurt a. M. 2001. Co do Niemców bałtyckich: D. A. Loeber (Hrsg.), Diktierte Option. Die Umsiedlung der Deutsch-Balten aus Estland und Lettland 1939-1941, Neumünster 1972.
[3] Układ ten nie został ogłoszony w „Dzienniku Ustaw”, jedynie w lubelskiej „Rzeczpospolitej” nr 39
z 10 IX 1944 r. To ostatnie źródło prasowe cytują już A. B. Szcześniak i W. Z. Szota, Droga do nikąd. Działalność organizacji ukraińskich nacjonalistów i jej likwidacja w Polsce, Warszawa 1973, s. 214, przypis 11.
[4] Do ostrego spięcia doszło na ten temat jeszcze na wiosnę 2004 r. między stroną niemiecką (ściślej: bawarską) a czeską: „’Bezczelnością’ nazwał czeski prezydent Vaclav Klaus wypowiedź premiera Bawarii Edmunda Stoibera na temat dekretów Benesza. Niemiecki polityk powiedział, że dyskusja na temat ich unieważnienia (…) dopiero się rozpoczyna i że jest ona problemem wewnętrznym Unii. – Dekrety są sprawą, którą powinna zająć się Unia. Jeśli Czesi myślą, że będą mieć spokój, to muszę im oświadczyć: teraz zaczyna się nowa dyskusja, którą przeprowadzimy w unijnym kręgu. Czesi będą musieli potępić powojenne wygnanie Niemców. (…)” – por. „Rzeczpospolita” z 2 VI 2004 r., s. A7 (Czechy – Niemcy. Trwa spór
o wypędzonych. Wciąż o dekretach Benesza).
[5] Dobrą wskazówką dla oceny unikalnej sytuacji, która od maja 1945 r. zaistniała w odniesieniu do wreszcie obalonego zbrodniczego państwa nazistowskiego i jego ludności, jest sformułowanie zawarte
w części III uchwały poczdamskiej: „Armie sojusznicze okupują całe Niemcy, naród niemiecki zaczął pokutować za straszliwe zbrodnie, popełnione pod przewodem tych, którym w okresie powodzenia otwarcie sprzyjał i był ślepo posłuszny”. Warto też przypomnieć to, co stwierdził niemiecki noblista Günter Grass kilkadziesiąt lat później: „Rozpoczęliśmy wojnę, prowadziliśmy ją w sposób zbrodniczy i przegraliśmy ją. Ceną za to jest utrata prowincji oraz ból ludzi którzy stracili swoją ojczyznę”. Wypowiedź Grassa przytoczona już przez nas w 1993 r. (por. Elementy polityki wschodniej II Rzeczypospolitej, „My na Wschodzie”, nr 13-15/1993, s. 13-34), powtórzona przez L. Kulińską, Dzieje Komitetu Ziem Wschodnich na tle losów ludności polskich kresów w latach 1943-1947, t. I, Kraków 2002, s. 197.
[6] Z tego względu liczba Polaków pozostałych na terenach Małopolski wschodniej i Wołynia była minimalna. Natomiast znacznie lepsza pod tym względem sytuacja panowała na ówczesnej sowieckiej Białorusi i sowieckiej Litwie. Dlatego na terenach obecnie już niepodległych Białorusi i Litwy istnieje po dziś dzień liczna mniejszość polska.
[7] Por. M. Kozłowski, Łemkowskie lasy, spór o sprawiedliwość, „Tygodnik Powszechny” (Kraków)
z 21 V 1989 r. Kozłowski, redaktor „Tygodnika”, w tytule nawiązuje do „łemkowskich” lasów, ale dalej wyraźnie mówi o „masowym przesiedleniu ludności ukraińskiej” tout court i wprost w duchu neoupowskim „moralizuje” odnośnie akcji „Wisła”. Wkrótce potem Kozłowski w swojej książce Między Sanem a Zbruczem. Walki o Lwów i Galicję Wschodnią 1918-1919, Kraków 1990, znów mocno zdumiał np. taką wypowiedzią na początku (s. 8): „Szeroko znane jest twierdzenie lorda D’Aberdon, który walki o Warszawę w połowie sierpnia 1920 roku nazwał ‘osiemnastą najważniejszą bitwą w dziejach świata’. Otóż twierdzę z całym przekonaniem, że polsko-ukraińska wojna o Galicję Wschodnią stanowiła moment w dziejach świata równie doniosły...” (sic). Natomiast przy końcu czytamy (s. 295): „A jeśli i do dziś ze zgrozą wspominamy to, co działo się w Galicji i na Wołyniu w latach drugiej wojny światowej, pamiętać musimy, że były to w dużej mierze skutki zwycięskiego polskiego pochodu nad Zbrucz w 1919 roku”. Jakby jakieś wręcz ounowskie „przełożenie-usprawiedliwienie” ukraińskiego ludobójstwa na Polakach w czasie II wojny światowej! W III RP M. Kozłowski szybko zaczął robić karierę w dyplomacji, był m.in. podsekretarzem stanu w MSZ (zwolnionym z tego stanowiska za rządów gabinetu Buzka w listopadzie 1998) i ambasadorem w Izraelu.
[8] Por. K. Skubiszewski, Akcja Wisła i prawo międzynarodowe, „Tygodnik Powszechny” z 11 III 1990 r.
[9] Tutaj autor zaznacza: „to stanowisko Piłsudskiego i Becka podyktowane było głównie (choć nie tylko) uzasadnioną obawą przed nowymi impulsami dla irredenty ukraińskiej w Polsce w ówczesnej konfiguracji międzynarodowej” (podkr. – R. Sz.).
[10] O owym – w sformułowaniu K. Skubiszewskiego „podstawowym obowiązku wobec państwa polskiego, mianowicie obowiązku lojalności” – totalnie naruszonym przez mniejszość ukraińską, również ja wspomniałem w mojej obszernej „Przedmowie” do fundamentalnego dzieła W. i E. Siemaszków, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, s. 14. Taki obowiązek lojalności zawarty jest co najmniej implicite w rozważaniach naukowych i normach dotyczących ochrony praw mniejszości. Zdumiewające, że o tym nie ma pojęcia pracownik IPN J. Pisuliński, który w „recenzji” fundamentalnego dzieła Siemaszków (w: „Pamięć i Sprawiedliwość”, pismo IPN,
nr 2/2002), argumentując wręcz „po chłopsku”, uznaje takie zarzuty za „kuriozalne”, ponieważ Ukraińcy, obywatele polscy, przecież „nie chcieli” być takimi obywatelami (sic!). Oznacza to jednak z jego strony nieudaną próbę „wybielania” Ukraińców. Na podobnym poziomie są niektóre inne uwagi Pisulińskiego
w tejże publikacji. N. zd. nie dorósł on jeszcze do recenzowania dzieła Siemaszków, z którego mógłby się przede wszystkim uczyć. Por. też przypis 40.
[11] Por. Study of the Legal Validity of the Undertakings Concerning Minorities, United Nations Document E/CN. 4/367. W konkluzjach tego studium czytamy m.in.: „If the problem is regarded as a whole, there can be no doubt that the whole minorities protection regime was in 1919 an integral part of the system established to regulate the outcome of the First World War and create an international organization, the League of Nations. One principle of that system was that certain States and certain States only (…) should be subjected to obligations and international control in the matter of minorities. But this whole system was overthrown by the Second World War. All the international decisions reached since 1944 have been inspired by a different philosophy. The idea of a general and universal protection of human rights and fundamental freedoms is emerging. (…)
[12] Por. M. Fleming, Wydarzenia na południowo-wschodnich rubieżach Polski a prawo międzynarodowe, w: W. Filar (red.), Przed Akcją „Wisła” był Wołyń, wyd. II, Warszawa 2000, s. 110-116.
[13] Dlatego rażąco fałszywa z punktu prawa międzynarodowego była wypowiedź W. Rezmera (por. Polska-Ukraina: trudne pytania, t. 8, Warszawa 2001, s. 242): „…o tym, że Ukraińska Powstańcza Armia była uznawaną formacją zbrojną, a tym samym przysługiwały jej wszelkie przywileje, które wynikają
z praw międzynarodowych, nie trzeba przekonywać”.
[14] Pojęcie i termin „genocidium atrox” jako kategorię ludobójstwa kwalifikowanego przedstawiłem po raz pierwszy w druku w moim haśle „Ludobójstwo” w Encyklopedii Białych Plam, t. XI, 2003. „Atrox” stanowi łacińskie określenie na okrutny, okropny, dziki, straszny. Genocidium atrox różni się od „standardowych” ludobójstw (dokonywanych w szczególności przez rozstrzeliwanie czy gazowanie oraz zabijanie głodem, mrozem i pracą ponad siły) – mordowaniem połączonym z zadawaniem ofiarom sadystycznych tortur. Tym właśnie wyróżniało się ludobójstwo ukraińskie na Polakach (np. przecinanie piłą, wyrywanie języków, wyłupywanie oczu, łamanie kończyn, wrzucanie do studni etc.). Innym jeszcze potwornym wyróżnikiem ukraińskiego ludobójstwa było mordowanie małżeństw mieszanych polsko-ukraińskich, nieraz łącznie z dziećmi, a niekiedy nawet i ich krewnych. Szczytem było zmuszanie ukraińskiego męża do zabicia swojej polskiej żony.
[15] Odezwa Prowodu OUN w Polsce Do Ukraińców poza linią Curzona w sprawie przesiedlania, reprodukowana w: E. Misiło (wyd.), Repatriacja czy deportacja. Przesiedlenie Ukraińców z Polski do USRR 1944-1946, t. I, Dokumenty 1944-45, Warszawa 1996, s. 188-191.
[16] Ut supra, s. 202-206.
[17] Por. S. D. Olynyk, Ukrainian Insurgency in Poland 1944-1947, „The Ukrainian Quarterly”, Vol. LI, No 23, Summer-Fall 1995, s. 189-190 oraz 210. Chociaż twierdzenie Olynyka odnośnie olbrzymich rozmiarów rozpowszechnienia bunkrów może być wyrazem pewnej ukraińskiej chełpliwości, niemniej oddaje ono w jakimś stopniu powagę sytuacji, jaką na tamtych terenach – już tak mocno na wschodzie okrojonej Polski – wytworzyła ukraińska rebelia.
[18] Trzeba tu mocno podkreślić, iż szeroko w latach powojennych stosowany Kodeks Karny Wojska Polskiego z 29 IX 194 r. (którym zastąpiono Kodeks Karny Wojskowy z 21 X 1932 r.) w swoim art. 85 zawierał treść identyczną z zacytowanym wyżej zapisem art. 93, § 1, KK z 1932 r.
[19] Por. H. Garbarski, Zanim doszło do akcji „Wisła”, Pruszków 2000, s. 118.
[20] Por. „Sprawozdanie stenograficzne z posiedzeń Krajowej Rady Narodowej”, 9 sesja z dn. 29, 30 i 31 grudnia 1945 r. oraz 2 i 3 stycznia 1946 r., łamy 480 i 481.
[21] Por. „Sprawozdanie stenograficzne …”, ut supra, 11 sesja z dn. 20, 21, 22 i 23 września 1946 r., łamy 474 i 475.
[22] Cytowane pismo biskupa z 25 VI 1946 r. (zachowane wyłącznie w postaci rękopisemnego brulionu) oraz odpowiedź w imieniu marsz. Roli-Żymierskiego z 2 VII 1946 r., znajdują się w Archiwum Archidiecezji Przemyskiej w teczce „Korespondencja bp. F. Bardy”. Za kserokopie tych pism dziękuję dr. Andrzejowi Zapałowskiemu z Przemyśla. Ks. Franciszek Barda (1880-1964) był biskupem przemyskim w latach 1933-1964.
[23] Kserokopia dokumentu ze zbiorów dr. A. Zapałowskiego.
[24] Jeszcze dwa przykłady rozpaczliwego wołania o pomoc przed siepaczami ukraińskimi ze strony społeczeństwa polskiego z terenu dwu gmin, jednej na krótko przed rozpoczęciem akcji „Wisła”, drugiej jeszcze w trzy tygodnie po jej rozpoczęciu:
(1) W piśmie wójta gminy Mrzygłód do Starostwa Powiatowego w Sanoku z 5 IV 1947 r. czytamy: „Niniejszym donoszę, że zagrożenie gromady Mrzygłód od band UPA wzrosło do maksimum. Cała ludność czuwa każdą noc z uwagi na to, że placówka wojskowa w Mrzygłodzie jest dość słaba. W wyniku akcji na naszym terenie podjętej dnia 2 IV br. przez Wojsko i ORMO zostało zabitych przez Banderowców 2 żołnierzy polskich i 2 ormowców (…). Zmasakrowane ciała Polaków zostały odstawione do Sanoka. Wobec tego prosimy bardzo o wzmocnienie placówki wojskowej w Mrzygłodzie i o przydział broni maszynowej – Wójt Gminy (–) Dąbrowski Marian”. (AP w Przemyślu, sygn. 176, s. 65.).
(2) Natomiast w piśmie wójta gminy w Wiązownicy do Starostwa Powiatowego w Jarosławiu z 18 V 1947 r. czytamy m.in.: „Zawiadamiam, iż wczoraj wieczór banda UPA przybyła z lasów radawskich do Wiązownicy gdzie zarekwirowała 2 sztuk świń hodowlanych o wadze 120-150 kg. (…) Na podstawie prowadzonych zapisów donoszę, iż zorganizowane bandy banderowców, a obecnie UPA pozostawiły od dnia 1 I 1945 r. do dnia dzisiejszego następujący smutny bilans swej działalności. – I tak w gminie Radawa i Wiązownica zgładziły 120 osób narodowości polskiej, skonfiskowały 100 sztuk koni, 400 krów, 650 jałówek, 250 cieląt, 350 świń. Nadto ściągły (sic) kontrybucję w gotówce (…) – Powyższe cyfry świadczą o stanie bezpieczeństwa i o warunkach pracy w tutejszej gminie – W imieniu błagającej ludności proszę o zlikwidowanie band i zabezpieczenie jej mienia. – Wójt Gminy (–) Wawro Bronisław”. (AP w Przemyślu, sygn. 64, s. 322).
[25] Rozstrzygająca akcja prowadzona siłami zbrojnymi wymagałaby wielokrotnie większych sił niż miało to miejsce dotąd. W literaturze polskiej już A. B. Szcześniak i W. Z. Szota (op. cit., s. 435) pisali: „W specyficznych (…) działaniach w terenach leśno-górzystych, przeciwko przeciwnikowi mającemu częściowo oparcie w bazie społecznej, już ówczesne doświadczenia wykazały, że stosunek sił powinien kształtować się na poziomie od 10:1 do 15:1. Obecnie mówi się nawet o stosunku 20:1”. Polski pułkownik w stanie spoczynku, zamieszkały obecnie w Londynie, który po II wojnie światowej dowodził w służbie brytyjskiej batalionem w siłach zwalczających partyzantkę komunistyczną na Malajach, powiedział mi
w 2003 r., iż przyjmowano tam konieczność przewagi na około 13:1.
[26] Słuszne są zatem ogólne podsumowujące twierdzenia polskich referatów M. Jasiaka i Z. Palskiego na temat akcji „Wisła”, wygłoszone w 2001 r. (zawarte w t. 8 Polska-Ukraina…, op. cit.). M. Jasiak stwierdził, iż akcja ta została wymuszona przez „terrorystyczno-dywersyjną działalność zbrojnego podziemia ukraińskiego. Przyjęto rozwiązanie polegające na pozbawieniu OUN-UPA bazy materialnej i społecznej, co znakomicie ułatwiało podjęcie skutecznej walki z podziemiem ukraińskim” (s. 152). Zaś Z. Palski skonkludował: „Operacja „Wisła” była następstwem krwawej waśni etnicznej [powiedziałbym en clair: ukraińskiego ludobójstwa], rozpoczętej przez nacjonalistów ukraińskich na Wołyniu w 1942 roku. Odpowiedzialność za wszelkie konsekwencje tej operacji spada zatem na Organizację Ukraińskich Nacjonalistów i jej siłę zbrojną – Ukraińską Armię Powstańczą, wedle maksymy: «Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę»” (s. 201).
Natomiast wysunięta przez G. Motykę (w ramach jego niejednokrotnego twierdzenia co do rzekomej zbyteczności i niedopuszczalności akcji „Wisła”) „recepta” czasowego zamknięcia Ukraińców w ściśle strzeżonych obozach – została słusznie skrytykowana przez Z. Palskiego, na którego odnośnie pytanie Motyka nie umiał odpowiedzieć (por. Polska-Ukraina…, op. cit., t. 8, s. 191 i 241). Te pomysły Motyki określić trzeba jako raczej infantylne; ale – jak o to czyni w niejednej sprawie dotyczącej stosunków polsko-ukraińskich – jednoznacznie obliczone na korzyść pozycji postupowskich. W tym przypadku jest to działanie obliczone na podważenie legalnej i niezbędnej akcji podjętej przez stronę polską w 1947 roku.
W cyt. tomie 8 (s. 181) rzucają się też w oczy jego nieudolne sformułowane uwagi o „tzw. prawach człowieka”, w tym merytorycznie nieprawdziwe twierdzenie o prawach człowieka, które „formalnie obowiązują od 1948 roku” (nie rozumie on charakteru prawnego Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka z 10 XII 1948).
[27] Por. „Keesing’s Contemporary Archives”, June 21-28, 1947 (s. 8682), w oparciu o „The Times”
i „Manchester Guardian”.
[28] Por. Dziennik Ustaw RP, nr 29/1939, poz. 197.
[29] Zauważmy, że nie nawiązywano tu do rozporządzenia prezydenta RP z 23 XII 1927 r. (tekst jednolity tego rozporządzenia w obwieszczeniu ministra Spraw Wewnętrznych z 22 I 1937 r., Dz. U. RP nr 11/1937, poz. 83) i przewidzianego tam pasa granicznego, którego zasięg rozporządzenie ministra Spraw Wewnętrznych z 10 VI 1938 r. o pasie granicznym (Dz.U. RP nr 43/1938, poz. 360) rozszerzyło m.in. na powiaty: gorlicki, jasielski, nowosądecki, nowotarski, z woj. krakowskiego oraz: krośnieński, leski, i sanocki z ówczesnego woj. lwowskiego. Oczywiście jednak tu także trzeba by operować „analogią”.
[30] Należy tu jeszcze wspomnieć, że ustawa konstytucyjna z 10 II 1947 r. „O ustroju i zakresie działania najwyższych organów Rzeczypospolitej Polskiej” (tzw. Mała Konstytucja, Dz. U. RP, nr 18/1947, poz. 71) upoważniała rząd do wydawania (z pewnymi ograniczeniami) dekretów z mocą ustawy, które promulgować miał prezydent za zgodą Rady Państwa. Ale i to uznano wówczas widocznie jako zbędne, czy wręcz niepożądane, chcąc prawdopodobnie, także na przyszłość, nadać akcji „Wisła” minimalny rozgłos, nie „uwieczniając” jej w Dzienniku Ustaw.
[31] Por. art. 1 tzw. Małej Konstytucji z 19 II 1947 r.: „Do czasu wejścia w życie nowej Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej Sejm Ustawodawczy (…) w oparciu o podstawowe założenia Konstytucji z dnia 17 marca 1921 r. (…)”.
[32] Por. H. Grotius, Trzy księgi o prawie wojny i pokoju, tłum. R. Bierzanka, Warszawa 1957, t. I, s. 216.
[33] H. Grotius, op. cit., t. II, s. 28. Zwraca uwagę użycie przez Grotiusa terminu „stan najwyższej konieczności”. W danym wypadku chodziło mu o prawo do naruszenia, przy zaistnieniu takiego stanu, mocno osadzonego w międzynarodowym prawie zwyczajowym immunitetu posłów państw (dworów) zagranicznych: „…w celu zapobieżenia grożącemu niebezpieczeństwu, jeśli nie można zastosować innych skutecznych środków, wolno również posłów zatrzymać i przesłuchać”.
[34] Wiąże się to z szerszym zagadnieniem istnienia w prawie międzynarodowym – w ramach okoliczności wyłączających odpowiedzialność międzynarodową – instytucji stanu wyższej konieczności (por. np. W. Czapliński i A. Wyrozumska, Prawo międzynarodowe publiczne. Zagadnienia systemowe, Warszawa 1999, s. 443). Chodzi nam tu jedynie o „zasygnalizowanie pomocnicze’, ponieważ w odniesieniu do mającej miejsce w 1947 roku akcji „Wisła” bezpośrednie powoływanie się na tę instytucję w prawie międzynarodowym nie wydaje się potrzebne, por. część I tego artykułu).
[35] W referacie Zdzisława Koniecznego OUN-UPA na terenie Polski w latach 1944-1947, wygłoszonym 5 VI 2004 r. na konferencji p.t. Stosunki polsko-ukraińskie w latach 1939-2004 w siedzibie w Warszawie, podane zostały przytłaczające dane dotyczące genocydu ukraińskiego na Polakach, trwającego jeszcze w okresie sierpień 1944 do końca kwietnia 1947 r. na terenach południowo-wschodnich pozostałych w Polsce. Otóż według niepełnych danych zamordowano wówczas 4307 mieszkańców. Jeszcze w ciągu 4 miesięcy 1947 r., przed rozpoczęciem akcji „Wisła”, również według niepełnych danych, zginęło z rąk OUN-UPA ponad 80 osób, w tym około 20 Ukraińców”. Dziękuję dr. Z. Koniecznemu za przesłanie mi tekstu swego referatu. Oparty on jest na jego nie wydanej jeszcze obszernej pracy Przyczyny i skutki konfliktu polsko-ukraińskiego
w latach 1919-1947.
[36] W orzecznictwie niemieckiego Reichsgerichtu (Sąd Najwyższy Rzeszy) w zakresie prawa karnego pojawiła się w okresie Republiki Weimarskiej (1919-1932/33) koncepcja „pozaustawowego stanu wyższej konieczności”.
[37] Por. W. Poliszczuk, Akcja „Wisła”. Próba oceny, Toronto 1997, s. 46-48.
[38] Por. Polska-Ukraina: trudne pytania, t. 9, Warszawa 2002, s. 17. Strona polska wyraźnie nie była przygotowana do całkowitego tego odparcia. W pełni „uzgodnionym stanowisku” w zakresie tematu „Geneza i przebieg akcji „Wisła” oraz jej polityczne, ekonomiczne i demograficzne następstwa” (por. Polska-Ukraina: trudna odpowiedź. Dokumentacja spotkań historyków (1994-2001), Warszawa 2003,
s. 42-43) ocena prawna została całkowicie pominięta – przykład „zgniłego kompromisu” strony polskiej. Gdyby była ona w tej dziedzinie przygotowana, ta problematyka powinna była znaleźć miejsce
w postaci ujęcia w „Rozbieżnościach”, umieszczonych przy niektórych omawianych tematach.
[39] Por. pełen tekst tego mocno nagłośnionego przez Ukraińców łżepisma w „The Ukrainian Quarterly” (USA), rocznik 1984, s. 316-317. Odnośny punkt 3 ma w wersji angielskiej następujące brzmienie: „3. But over one million Ukrainians, mostly Catholics, remained on the Polish side of the Curzon Line; they have been submitted to brutal and inhuman persecution by the Polish Communist Government. Some 350.000 to 600.000 were forcibly deported from the Ukrainian Lemko territories (Western Carpathian) to the so-called “recovered territories” (former German lands accupied by Communist Poland). These people were uprooted from their ancestral Ukrainian land for sheer political expediency”.
A więc – jak zwykle – „brutalne i nieludzkie polskie prześladowania” i to na ludności ukraińskiej, której liczbę kłamliwie wielokrotnie podwyższono. Natomiast słowa nie ma o własnych mordercach-ludobójcach, podpalaczach etc., masowo wspomaganych przez lokalną ludność ukraińską, z końcowym celem oderwania tych terenów od Polski.
[40] Konferencje IPN. Akcja „Wisła”, Warszawa 2003, referat A. L. Sowy, Akcja „Wisła” w polskiej historiografii – aktualne problemy badawcze, s. 21.
[41] Tak np. wzmiankowany już krytycznie J. Pisuliński (por. przypis 10) w wywiadzie prasowym
(Wołyń – poznać prawdę, „Nowiny” (Rzeszów) z 11-13 VII 2003 r.) dopuścił się takich twierdzeń: (1)
„W świetle konwencji ONZ [ludobójstwo] jest czystką dokonaną z powodu przynależności do jakiejś grupy etnicznej, społecznej czy politycznej” i (2) „Podkreślam, że ukraińscy nacjonaliści mordowali Polaków nie jako przedstawicieli tej narodowości, ale jako mieszkańców tamtych terenów, których chcieli się pozbyć”.
Co do (1): Pisuliński nie zna widocznie tekstu konwencji z 9 XII 1948 r. o zapobieganiu i karaniu zbrodni ludobójstwa, która mówi o niszczeniu w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych, w żadnym razie nie grup społecznych czy politycznych. Dlaczego nie nauczył się w tym względzie czegoś choćby z jedynie „atakowanej” przez niego mojej Przedmowy do dzieła Siemaszków (por. przypis 10), w której sprawy te są wyjaśnione.
Odnośnie (2): twierdzenie takie jest wprost groteskowe, oznacza ponadto próbę częściowego „wybielenia” ukraińskich nacjonalistów, że nie popełnili oni „zbrodni nad zbrodniami”, crime of crimes (określenie użyte dla ludobójstwa przez Międzynarodowy Trybunał Karny ONZ dla spraw genocydu w Ruandzie
w wyrokach z 4 VIII 1998 (re: Prosecutor v. Kabanda) i z 2 II 1999 (re: Prosecutor v. Serashugo). W tym sensie byłaby prawidłowa np. taka „teza”: „Niemcy mordowali Żydów nie jako przedstawicieli tej rasy, ale jako mieszkańców Niemiec oraz krajów przez siebie okupowanych, których chcieli się pozbyć” (sic !). Warto tu zresztą przypomnieć, iż naziści po przejęciu władzy nawet jeszcze przez pewien czas po wybuchu II wojny światowej, „pozbywali się” Żydów, stwarzając coraz cięższe warunki egzystencji, później organizując pogromy itp., stosując to, co w literaturze niemieckiej (P. Longerich) określono jako organisierte Vertreibung. „Pozbyto się” wówczas ponad 200 tys. Żydów z Reichu, którzy emigrowali do wielu krajów świata. Znany „Plan (program) Madagaskar”, który pojawił się w nazistowskich sferach kierowniczych w latach 1938-1939, nabrał szczególnych rumieńców po pokonaniu Francji w czerwcu 1940 r.; według poważnych naukowców (U. Adam, M. Brechten, Ch. Browning) nie był on bynajmniej jakimś propagandowym fantazjowaniem. Zarzucono go dopiero w 1941 r., zwłaszcza po rozpoczęciu ataku na ZSRR, gdy przystąpiono do holocaustu.
Tymczasem ukraińscy nacjonaliści, wbrew własnym kłamstwom, w latach 1943-1945, tam gdzie mieli możność „dopaść” Polaków, żadnego ich wypędzania nie stosowali, natomiast totalnie ich mordowali w ramach masowych aktów genocidium atrox. Dokumentuje to na olbrzymim materiale powstała już w okresie III RP literatura. Wymienić tu w szczególności trzeba wzmiankowane już w przypisie 10 fundamentalne dwutomowe dzieło W. I E. Siemaszków (2000 r.). Dalej obszerną pracę H. Komańskiego i S. Siekierki Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim 1939-1946 (2004 r.). Opracowania S. Jastrzębskiego o ludobójstwie ukraińskim na terenie woj. Lwowskiego (ok. 2001) oraz stanisławowskiego (2004) wymagają jeszcze prac pogłębionych.
W każdym razie jest rzeczą skandaliczną, że obecny IPN pod kierownictwem L. Kieresa nie wykonał żadnej takiej podstawowej pracy w dziedzinie ofiar ukraińskiego genocidium atrox.
Natomiast przytoczone wypowiedzi Pisulińskiego, występującego jako pracownik naukowy IPN, n.zd. dyskwalifikują go do pracy w tym Instytucie nawet na szczeblu prowincjonalnym (Oddział IPN w Rzeszowie, Biuro Edukacji Publicznej).
[42] Nieco szczegółów dostarczają dwa reprodukowane tu w postaci załączników wywiady autora dla tygodnika „Nasza Polska” (Warszawa) z 10 IV 2002 r. i 8 VII 2003 r.
[43] O paru „wyskokach” G. Motyki są wzmianki w przypisie 26 oraz w niniejszym załączniku. Ciekawy przyczynek zawiera wywiad w ukraińskim „Naszym Słowie” (tygodnik wydawany w Warszawie za polskie pieniądze podatkowe) z 7 XI 2004 r. Chodzi o wywiad z historykiem Jarosławem Hrycakiem z Uniwersytetu Lwowskiego, w którym czytamy m.in. wypowiedź Hrycaka: „(...) Spójrzmy, ot taki Grzegorz Motyka – po czyjej on stronie stoi, po ukraińskiej czy polskiej...? (Dziennikarka ukraińska) „po ukraińskiej...” (Hrycak) „Po ukraińskiej, a on polski historyk...” (Dziennikarka) „A może nie trzeba używać takiego sformułowania (...) On po prostu...” (Hrycak) „...dobry historyk (...)”. Podkreślmy owe stojący „po stronie ukraińskiej” i „po prostu dobry historyk”.
Trzeba przypomnieć, iż G. Hrycak (autor tłumaczonej na język polski i w Polsce nagrodzonej (!) Historii Ukrainy 1772-1999, Lublin 2000) potrafi wypisywać takie rzeczy jak określenie ukraińskiego ludobójstwa na Polakach Wołynia jako rzezi wołyńskiej” – „wzajemnej i krwawej czystki etnicznej, której ofiarami padło po obu stronach tysiące spokojnych mieszkańców” (s. 254).
N.zd. po wyborze nowego prezesa IPN w 2005 r. – Motyka powinien być zastąpiony przez historyka (nawiązując do sformułowania zacytowanego wyżej) „stojącego po stronie polskiej”, trzymającego się pełnej prawdy historycznej i do tego bardzo dobrego historyka.
[44] We wskazanych wyżej okolicznościach zdumienie budzą ujawniające się obecnie plany L. Kieresa kandydowania na drugą kadencję szefa IPN. „Rzeczpospolita” z 26 XI 2004 (s. A3) wspomina o „oburzeniu” Kieresa rysującą się redukcją budżetu IPN na 2005 rok. Nie wchodząc w meritum tej sprawy, trzeba zasygnalizować następującą jego wypowiedź: „Czuję się tą dyskusją [sejmową – R.S.] tak zdegustowany, że zastanawiam się, czy kandydować na kolejną kadencję” (jego kadencja kończy się latem 2005 r.). Jednak dziennikarz „pociesza”: „Być może na jego ostateczną decyzję wpłyną jednak – o czym dowiedzieliśmy się nieoficjalnie – słowa otuchy i zachęty do kandydowania od prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego”.
Zaiste, po pierwsze, z różnych względów, częściowo wyłuszczonych w załącznikach, dość zdumiewająca i to połączona z jakimś krygowaniem się jest chęć obecnego prezesa kandydowania na dalsze pięć lat. Po drugie, rzekome poparcie i zachęta do tego przez prezydenta państwa (również odchodzącego w 2005 r., już bez prawa reelekcji), może n.zd. jeszcze dodatkowo potwierdzić potrzebę zmiany prezesa IPN. Cytowane w tym artykule oświadczenie prezydenta z kwietnia 2002 r. o „haniebnej” akcji „Wisła” było z pewnością wydane po konsultacji jego kancelarii z prezesem Instytutu. Właśnie dla uniknięcia w przyszłości podobnych fatalnych dla prawdy historycznej i pamięci narodowej oświadczeń pilnie potrzebny by łby inny szef IPN.
Ograniczając się tu jedynie do sposobu „badań” zademonstrowanych przez IPN pod kierownictwem obecnego prezesa w odniesieniu do ukraińskiego genocidium atrox oraz akcji „Wisła” – ponowny jego wybór na dalsze pięć lat byłby n.zd. wielkim błędem. Ustawa o IPN z 16 XII 1998 r. w pierwszym akapicie swojej preambuły mówi o zadaniu „zachowania pamięci o ogromie strat ofiar i szkód poniesionych przez Naród Polski w latach II wojny światowej i po jej zakończeniu”. Ponownie wybrany na prezesa ten sam człowiek mógłby oznaczać oficjalną petryfikację sfałszowanego obrazu genocydu ukraińskiego oraz wydarzeń z lat 1945-1947, zakończonych akcją „Wisłą”, przełożoną na wielką w tym zakresie „edukację publiczną”. Stanowiłoby to wielką przegraną prawdy historycznej związanej z najnowszymi dziejami Polski na rzecz oportunistycznego dokrynerstwa pewnej orientacji oraz takąż przegraną moralnej polskiej racji stanu. Na takiej bazie nie można zbudować szczerze dobrych stosunków z jakąkolwiek Ukrainą w przyszłości, niezależnie od tego, jakie będą dalsze losy tego kraju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.