POCZET BANDEROWCÓW III
RZECZPOSPOLITEJ
Czy wyobrażacie sobie
Państwo Polaków, którzy twierdzą, że w ramach „strategicznej
współpracy z
sąsiadem” powinniśmy zaakceptować pomniki Heinricha Himmlera, Ericha von dem
Bacha-Zelewskiego i SS Dirlewanger stawiane w Niemczech? W końcu wszyscy oni
walczyli z Sowietami i Rosją.
Jeżeli z oburzeniem przyznamy, że to niemożliwe – zastanówmy
się, dlaczego w takim razie akceptujemy wpływ na polski dyskurs publiczny Przemysława
Żurawskiego vel Grajewskiego, Agnieszki Romaszewskiej, Pawła Kowala, Tomasza Sakiewicza
i jego stajni, czy Jana Piekło (nowo mianowany ambasador RP w Kijowie,
wcześniej „ambasador” Ukrainy w Polsce) oraz wszystkich im podobnych, którzy
uważają i głoszą
(a właściwie dyktują i narzucają), że Ukraińcy mają prawo do
swojej wrażliwości historycznej i wynikającego z niej stawiania pomników
Szuchewyczowi, Banderze i UPA? Czym się różnią, w czym są gorsze ofiary
ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na Wołyniu, Podolu i w
Małopolsce wschodniej od ofiar Auschwitz i rzezi Woli urządzonej przez
faszystów niemieckich?
W czasie pierwszego (i jak się okazało – jedynego) Festiwalu
Piosenki Prawdziwej „Zakazane Piosenki”, zorganizowanego w 1981 roku w gdyńskiej
hali Oliwii, wybrzmiała taka zwrotka bardzo popularnej wówczas ballady:
„Niech się gazeta
„Neues Deutschland” / Wstrzyma ze wstępniakiem o pomocy / Bo tu są ludzie,
którzy jeszcze / Budzą się z krzykiem w środku nocy...”
Aż chciałoby się
dzisiaj zawyć, zawarczeć: „Niech się Gazeta Polska /
Wstrzyma ze
wstępniakiem o pomocy / Bo tu są ludzie, którzy jeszcze / Budzą się z krzykiem
w środku nocy...”
Przyznaję, tytuł „Poczet banderowców III Rzeczpospolitej”
jest raczej efekciarski niż merytoryczny, bo nie chodzi o banderowców in extenso
– tylko o publicystów, polityków i tzw. ekspertów, którzy dają przyzwolenie na
bezkarną recydywę neobanderyzmu na współczesnej Ukrainie. To ludzie „pokąsani
Giedroyciem”. Można też o nich powiedzieć, używając innego bon motu: bardziej nienawidzą Rosji, niż kochają Polskę. Albo:chcą leczyć dżumę
syfilisem. W każdym razie lepiej im kury szczać prowadzić niż
politykę (wschodnią) robić. Pokąsani Giedrojciem A skoro w
ostatnim bon mocie użyliśmy słów Józefa Piłsudskiego – to właśnie Marszałek stoi gdzieś
w tle poglądów tych publicystów, ekspertów, polityków. A właściwie Piłsudski
„przepuszczony” i „przetrawiony” przez Jerzego Giedroycia. Tyle że jest to już
anachroniczne, jak nieme filmy z Eugeniuszem Bodo. „Nie ma wolnej Polski bez
wolnej Ukrainy” – przyznać trzeba, że to brzmi dobrze i wiarygodnie. Tyle że
Piłsudski formułował tę tezę, kiedy Ukraińcy zostali wyparci ze Lwowa, kiedy
odzyskaliśmy Wilno i zajmowaliśmy Kijów, aby tam „zainstalować” ukraiński sojuszniczy
rząd na czele z Semenem Petlurą. Nawet Giedroycia można zrozumieć – twierdził tak, kiedy Ukraina nie istniała, a Polska znajdowała się pod
sowieckim zaborem, chociaż formalnie zachowywała odrębną państwowość i
posiadała marionetkowy rząd. Natomiast dzisiaj – za wschodnią granicę mamy
Ukrainę, na której odżył antypolski z natury rzeczy nacjonalizm. Tak, tak –
antypolski w pierwszym rzędzie, a nie antysowiecki, czy antyrosyjski.
Do tego negacjonizm wołyński i brak poszanowania praw
polskiej mniejszości. Brak w tym tekście miejsca na omówienie pól sporu ze
współczesną Ukrainą, warto jednak odnotować celną opinię Rafała A. Ziemkiewicza
– kalkulując chłodno, to zwarcie ukraińsko-rosyjskie w Donbasie leży w
interesie polskim, ponieważ angażuje dwa nieprzyjazne nam państwa w konflikt
rozgrywający się w bezpiecznej odległości od naszych granic. Inna sprawa, że
konflikt w Donbasie jest również na rękę rządowi w Kijowie, bo – strywializujmy
– pozwala pod jego pozorem chachmęcić wsparcie od Unii Europejskiej i siłą
rzeczy Polski, która na tym polu jest najbardziej wyrywna. Spróbujmy ułożyć
poczet banderowców III Rzeczpospolitej – tych wciąż aktywnych, bo zaczynało się
przecież od Jacka Kuronia, który we Lwowie deklarował, że jako Polak urodzony we Lwowie
cieszy się, że Lwów jest ukraińskim miastem. Zastrzeżmy jednak, że nie chodzi o
banderowców, czy negacjonistów wołyńskich par excellence – chociaż takich
również mamy; rekrutują się spośród mniejszości ukraińskiej – dość wspomnieć
Mirona Sycza (do niedawna posła Platformy Obywatelskiej), czy Piotra Tymę. Do
tego „banderowcy” z importu, kręcący się wokół różnych „twów” w Warszawie, czy
otwartych dialogów. Chodzi o polskich polityków, ekspertów i publicystów,
uważających, że w imię „strategicznej współpracy”, „pojednania” i „powstrzymywania
Rosji” powinniśmy zaakceptować neonacjonalizm i kult UPA jako mit
państwotwórczy współczesnej Ukrainy. To po prostu pożyteczni idioci Ukrainy! A
z polskiego punktu widzenia – idioci bardzo szkodliwi, tacy, którzy zamiast pożar
gasić wodą, to doleją benzyny i mówią, że fajnie, bo może Rosjan poparzy.
Recydywa integralnego
nacjonalizmu
Im właśnie zawdzięczamy, że Polska w polityce wschodniej
straciła ćwierć wieku i straty są już praktycznie nie do odrobienia. Odrodzenie
integralnego nacjonalizmu ukraińskiego stało się faktem, a nacjonalizm taki –
od czasu jego twórcy Dmytro Doncowa miał przede wszystkim antypolski charakter. Dzisiaj książki Dmytro
Doncowa są na Ukrainie podręcznikami akademickimi. Wyjdę może na monotematycznego
obsesjonata, ale zapytam: Jakbyśmy się odnosili do współczesnych Niemców,
gdyby w ich kraju podręcznikiem dla studentów byłaby „Mein Kampf ”? A wracając
do metafory pożarniczej: strażacy starają się zawsze zlokalizować ogień i nie
dopuścić do jego rozprzestrzenienia się na inne zabudowania. Polskie elity
postępowały zgoła inaczej: biernie pozwoliły, aby banderyzm z tzw. Ukrainy
Zachodniej (de facto z przedwojennych terenów II Rzeczpospolitej) przeniósł się
na Ukrainę Kijowską, a obecnie prze on jeszcze dalej – na wschód, a przecież
przy odpowiedniej polityce, w Kijowie właśnie mogliśmy znaleźć politycznych
sojuszników nie zainteresowanych ekspansją nacjonalizmu na cały kraj. Tymczasem
jedynego prezydenta Ukrainy, który przeciwstawił się ekspansji neobanderyzmu,
czyli Wiktora Janukowycza odsądziliśmy od czci i wiary jako prorosyjskiego
dyktatora. Janukowycz – owszem, był prymitywnym, ograniczonym, chciwym, postkomunistycznym
satrapą i złodziejem, reprezentującym interesy części ukraińskiej oligarchii.
Obecnie w Kijowie mamy inteligentnych i nie ostentacyjnych w swojej chciwości
graczy, szukających zaplecza i poparcia w nacjonalistach, a w rzeczywistości
reprezentujących interesy... innej części ukraińskiej oligarchii. Jednak wróćmy
do banderowców III RP. Można by przywołać cały ich legion, niemniej 5 nazwisk jest tu symbolicznych. Dwóch
ekspertów, dwóch dziennikarzy i jeden polityk. Ale ten polityk – to szef
wszystkich szefów, czyli sam Prezes.Paweł Kowal – właściwie należałoby go
nazywać nie tyle polskim politykiem, ile ukraińskim lobbystą. Jako polityk
przegrał – jako lobbysta wygrał i wciąż kontynuuje swoje dzieło w charakterze eksperta. Szczyt polityczny osiągnął jako członek Prawa i
Sprawiedliwości, zostając m.in. wiceministrem spraw zagranicznych oraz
eurodeputowanym. Na szczęście – dla Polski – okazał się w zbyt gorącej wodzie
kąpany. Doszedł do wniosku, że dni chwały prezesa Jarosława Kaczyńskiego minęły
bezpowrotnie i dokonał z PiS-u frondy, współzakładając kanapowe ugrupowanie Polska Jest Najważniejsza. Po
bankructwie tej kanapy trafił do Polski Razem Jarosława Gowina. O dziwo,
większość frondystów Prezes przyjął niczym ojciec synów marnotrawnych.
Niektórym – jak Zbigniewowi Ziobrze – kazał włożyć na palec pierścień i odziać
na powrót drogą szatę. Tymczasem w ostatniej chwili przed wyborami Kowalowi zablokowano możliwość startu z list PiS-u tak do
Sejmu, jak do Senatu, a Gowin przełknął to gładko i bez bólu. Widać były
poważne argumenty – i zapewne nie chodziło o uprawiany przez Kowala
proukraiński lobbing. Czym naraził się Kowal? Próbował grać na dwa fronty i równocześnie kręcił coś z Platformą? Uwierzył,
że wszędzie go potrzebują? Mniejsza o to – w każdym razie znalazł się na
marginesie, z którego jednak raz po raz jako ekspert wychynie.
Ile
kosztuje powstrzymywanie Rosji?
Jaka jednak radość ze zmarginalizowania Kowala, skoro bardzo
mocną pozycję posiada Przemysław Żurawski vel Grajewski – jest członkiem rady
programowej Prawa i Sprawiedliwości oraz członkiem Narodowej Rady Rozwoju
powołanej przez prezydenta Andrzeja Dudę. Na pierwszy rzut oka nie dałby
człowiek za niego pięciu groszy. Facet nosi się jak oryginał albo
postszlachetka z długimi wąsiskami (kto kpił z fizis Komorowskiego niech
spojrzy na PŻG), obwiesza się zegarkiem z dewizką, wygląda jak ekscentryczny naukowiec z raczej prowincjonalnej uczelni. Tymczasem jest
dziś głównym „mózgiem” Prawa i Sprawiedliwości w zakresie polityki wschodniej.
Sylwetkę Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego dobrze naszkicował Aleksander
Szycht – kto ciekaw, niech odszuka tekst w Internecie. Tutaj wspomnę, że to
Przemysław Żurawski vel Grajewski jest autorem hasła – „powstrzymywanie Rosji
kosztuje”, które poleca stosować także w odniesieniu do Litwy. Oj kosztuje – i
to słono, a raczej słono-gorzko. I to zarówno w twardym pieniądzu (miliony
dolarów utopione przez państwowy Orlen w rafinerii w Możejkach, kolejne
darowizny dla Ukrainy zwane dla zmyłki kredytami), jak i w imponderabiliach.
Gorzej, że trzeba dorzucić jeszcze wschodnim sąsiadom interesy Polaków
zamieszkałych na ich terenie. Nie możemy dać sobie rady z „dwoma pikselami na
mapie”, czyli z Litwą, chociaż należymy do tej samej Unii Europejskiej. W
rezultacie w Puńsku litewskie nazwy mamy nie tylko na tablicach informacyjnych,
ale także na znakach drogowych; w Sołecznikach za wywieszenie na prywatnym domu
tabliczki z nazwą ulicy w języku polskim zasądzane są grzywny w wysokości kilku tysięcy euro (bo
Litwa taka jest, kuźwa, europejska). Następującą zaś wypowiedź Żurawskiego vel
Grajewskiego określić można mianem nie tyle głupiej, co haniebnej: „Niezależnie
od tego, jaką politykę Litwini uprawiają w stosunku do mniejszości polskiej na
Litwie, Polska musi, w zakresie bezpieczeństwa współpracować z Litwą”.
Samozwańczy eksperci mają wsparcie mocno umocowanych dziennikarzy. Agnieszka
Romaszewska – niegdyś niezła dziennikarka i wydawczyni Wiadomości - postanowiła
poświęcić się sprawom wschodnim. Tutaj dygresja – czy w tej kwestii nie moglibyście wy, warszawiacy i żoliborzanie lub
ludzie z miasta Łodzi ( jak Żurawski vel Grajewski) – choć trochę słuchać opinii
tzw. środowisk kresowych? Skoroście piłsudczycy – to pamiętajcie, że Marszałek
mówił, iż „Polska jest jak obwarzanek”, a wy tymczasem ze środka tej pustki
(i ignorancji) próbujecie psuć lukier.
„Dzieckiem” Romaszewskiej jest Biełsat TV – prawdziwe kuriozum.
Oto kanał finansowany przez państwo polskie nie jest bynajmniej dedykowany Polakom
na Białorusi, lecz białoruskiej opozycji. Nadaje nie po polsku, lecz po
białorusku. Jego misją nie jest podtrzymywanie polskości na tzw. Kresach, lecz
obalenie prezydenta Łukaszenki. I to w przypadku, kiedy „reżim” Łukaszenki jest o wiele mniej
opresyjny wobec mniejszości polskiej na swoim terenie niż „zaprzyjaźnione”
rządy w Wilnie czy władze samorządowe województwa lwowskiego. Owszem, Łukaszenka polskie
organizacje „ciśnie” – ale nie dlatego, że są polskie, ale dlatego, że „ciśnie”
równo wszystkich, którym zbyt wyraźnie śni się tzw. „społeczeństwo
obywatelskie”. Mimo prób białorutenizacji kultury i kościoła rzymskiego –
materialne zabytki kultury polskiej „reżim” Łukaszenki traktuje o wiele lepiej
niż przyjaciele z „bandersztatu” na zachodniej Ukrainie. I tak dalej... Jako że
Łukaszenka trzyma się mocno – Romaszewska poczuła feblik do Ukrainy, na której
neobanderowcy trzymają się jeszcze mocniej. W rezultacie publiczne pieniądze
polskiego podatnika
nadal będą ładowane w Biełsat, a w ramach „dobrej zmiany”
nikt nie pomyśli nawet o utworzeniu TVP Kresy, co by było z punktu widzenia
polskiej polityki historycznej oczywiste i pożądane.
Sakiewicz i jego stajnia
Silną pozycję ma również Tomasz Sakiewicz – wielki kadrowy
„dobrej zmiany” w mediach publicznych (takiego Samuela Pereirę musiał „posłać”
do telewizji i radia naraz) i zarazem wielki entuzjasta „powstrzymywania Rosji”
za cenę usprawiedliwiania i akceptowania wybryków neobanderowców. Sakiewicz to
kolejne kuriozum – przyjął medal od Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Nie bez
powodu zapewne go otrzymał – każdy, kto krytykuje recydywę banderyzmu na
Ukrainie staje się dla „Gazety Polskiej” „ruskim agentem”. Sakiewicz ma zresztą
całą „stajnię” chłopców od entuzjazmowania się pomajdanową Ukrainą – na czele z
Wojciechem Muchą oraz „młodym” Dawidem Wildsteinem. W zestawieniu tym pomijam
celowo dziennikarki takie jak Monika Andruszewska, czy Bianka Zalewska – w przypadku
tej drugiej nastąpiła zresztą swoista unia personalna pomiędzy ukraińską TV Espreso a sakiewiczowską TV Republika. Obu paniom
najwyraźniej mylą się role – chcą być równocześnie dziennikarkami, korespondentkami
wojennymi i organizatorkami pomocy dla jednej ze stron konfliktu. W czasie
wizyt w ochotniczych batalionach ukraińskich w Donbasie Zalewska brata się z
nimi i paraduje po okopach w panterce bez widocznego napisu „PRESS”. Cóż – widać bliższy jest jej
wzór Hemingwaya, który będąc korespondentem wojennym w Hiszpanii, równocześnie
(ponoć) walczył po stronie komunistów, niż sposób uprawiania zawodu przez np.
śp. Waldemara Milewicza. Jednak Zalewskiej do Milewicza (a i do Hemingwaya)
równie daleko, jak pchle do lwa.Tutaj wątek plotkarski: za niektórymi „miłościami” do Ukrainy stoi coś bardziej ludzkiego – miłość
do ukraińskiego chłopaka lub dziewczyny. Jeden z chłopców ze „stajni
Sakiewicza” na Facebooku zamieszczał swoje zdjęcia z ukraińską dziewoją. Czy
związek przetrwał – nie wiem, ale podejrzewam, że to bynajmniej nie odosobniony
mechanizm. Przywołajmy jednak przykład pozytywny – Tomasz Maciejczuk. Korespondent
wojenny w Donbasie, organizator pomocy dla walczących ukraińskich batalionów.
„Wyleczył” się z tego, kiedy na froncie spotkał ukraińskich ochotników w
mundurach z symbolami SS Dirlewanger – zbrodniarzy pacyfikujących powstanie
warszawskie. Nie tylko za zaskakujące, ale za haniebne należy uznać zachowanie
całej reszty polskich dziennikarzy – Maciejczuk został uznany za... „ruskiego
agenta”, a przynajmniej za falsyfikatora lub wariata. Niedawni zaś kumple z
neobanderowskich batalionów (także internetowych) zaczęli mu się odgrażać.
Ostatecznie, niedawno Służba
Bezpieczeństwa Ukrainy dała Maciejczukowi zakaz wjazdu na
teren Ukrainy, co nie spotkało się z żadnym potępieniem, czy choćby gestem
solidarności zawodowej ze strony proukraińskich publicystów. Dziennikarz
pokazał jednak, że aby „dymać” Ukrainę nie trzeba być Putinem, wystarczy być...
Maciejczukiem. Mimo zakazu wjazdu wbitego do paszportu i tak na Ukrainę się przedostał, a fotki z tej podróży
ostentacyjnie zamieszczał na Facebooku.
Maciejczuk spędził na Ukrainie w sumie kilka miesięcy,
dlatego warto tutaj przytoczyć jego niedawną refleksję: „Młodzi Ukraińcy rosną
w przeświadczeniu, że rzeź wołyńska została przeprowadzona przez NKWD lub
uważają, że to Polacy zaczęli mordować Ukraińców, a Ukraińcy się jedynie
bronili. By zrozumieć obłudę naszych wschodnich sąsiadów, wystarczy spojrzeć na ich stosunek do akcji Wisła, a następnie
spojrzeć jak odnoszą się do kwestii wołyńskiej. Do dziś nie możemy usłyszeć od
Kijowa bardzo ważnych słów: kto i dlaczego rozpoczął rzeź wołyńską?
Po ponad dwóch latach rozmów z Ukraińcami, w tym także z
weteranami UPA oraz ze współczesnymi ukraińskimi nacjonalistami, dochodzę do
wniosku, że nasi wschodni sąsiedzi nie tylko nie są gotowi do rozmów o naszej
wspólnej historii, ale również nie mają na to ochoty i nie zamierzają tego
robić. Ukraińskie władze mają Polskę i Polaków za idiotów, służących im jedynie
„w zmaganiach z Rosją” oraz w walce o kredyty i dotacje z Zachodu. Nasza rola
to rola frajera robiącego wszystko za darmo i nie dbającego o swoje własne interesy.
Wydawało mi się, że z momentem przyjścia
PiS do władzy sytuacja ulegnie
zmianie, jednak jak
widać, myliłem się i nie wstydzę się do tego przyznać”.
W poczcie „banderowców” III Rzeczpospolitej nie powinno –
niestety – zabraknąć Jarosława Kaczyńskiego. I to bynajmniej nie dlatego, że na
Majdanie krzyczał „Sława Ukrainie -gierojam sława”.
Wrócę do mojej obsesji. To tak jakby - toutes proportions
gardées – polski polityk, który pojechał kibicować Niemcom z NRD w burzeniu
muru berlińskiego, krzyczał wraz z nimi „Deutschland, Deutschland über alles”. Na
miejsce w szeregu „banderowców III RP” Jarosław Kaczyński, najwybitniejszy
polski polityk po 1945 roku, zasługuje z tego powodu, że w kwestii polityki
wschodniej słucha i daje się wodzić za nos różnym Żurawskim vel Grajewskim,
Sakiewiczom i innym dziesiątym wodom po Giedroyciu. W rezultacie wobec Ukrainy uprawiamy nie tylko politykę anachroniczną i
nieefektywną, ale również w dalszej perspektywie samobójczą, bo odrodzony
integralny nacjonalizm ukraiński prędzej czy później powróci do źródeł, czyli
zwróci się przeciw Polsce i Polakom. I to bez względu na wynik konfliktu w Donbasie.
Jeśli Ukraina wygra (co mniej prawdopodobne) – w dalszej kolejności odżyją antypolskie
resentymenty neobanderowców. Jeśli Ukraina przegra i utraci Donbas – tym bardziej
neobanderowcy mogą szukać sukcesów kompensacyjnych.
MARCIN
HAŁAŚ
Bez Cenzury, nr 2
lipiec 2016
P.S.
Mój komentarz:
Dziś w wiadomościach Programu I Polskiego Radia, podano
informację, że prezydent Ukrainy Petro Poroszenko, podpisał dekret o
demobilizacji 17 tysięcy ukraińskich żołnierzy walczących w Donbasie, którzy w
ciągu miesiąca mają powrócić do domów. Oznacza to tyle, że USA dogadały się z
Rosją, iż Donbas jest dla Ukrainy stracony i przechodzi definitywnie w ręce
Federacji Rosyjskiej. Dla nas Polaków to fatalna wiadomość. Oznacza bowiem, że
ukraińscy nacjonaliści, tak jak stwierdza w puencie swojego znakomitego
artykułu Pan Marcin Hałaś, będą szukać dla siebie sukcesów kompensacyjnych, które w jakiejś
części powetują im ich klęskę w Donbasie. A celem, w kierunku którego zwrócą
nie tylko swój wzrok, ale i broń, będziemy my Polacy, a konkretnie
południowo-wschodnie obecne rubieże naszego Państwa!( dopisek J.B)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.